W najbardziej na północ wysuniętym klasztorze naszej prowincji braci postanowili zaprosić parafian na piknik. I choć trawy w Petersburgu jak na lekarstwo, udało się nam znakomicie spędzić czas w gronie przyjaciół. Spotkanie posiadało elementy intelektualne, kulturalne i kulinarne. Trudno jest się zdecydować,  co najbardziej zapadło w pamięci. Po pierwsze urzekła mnie sama nazwa.  Ucieszyłem się, że bracia nie zorganizowali „festynu”, ale właśnie „piknik”, który już w samej nazwie zawiera ideę przyjacielskiego spotkania. Brakowało tylko koca, na którym każdy z uczestników mógłby położyć to, co przyniósł dla wspólnego posiłku.

Zamiast koca był plac. Bezimienna przestrzeń między kościołem i szkołą tańca otrzymała swoja nazwę. Od wczoraj nosi zaszczytne imię „Placu dominikańskiego”. Władze miast kompletnie nie mają pojęcia o inicjatywie braci, czym nie bardzo się przejmujemy i cieszymy się, że nasza wieloletnia obecność w Petersburgu, została oznaczona na mapie duchowej miasta.  Wewnętrzny dziedziniec, szumnie od wczoraj nazywany placem, rzeczywiście przypomina koc piknikowy. Każdy stara się, choć w niewielkiej mierze, zahaczyć o jeden z jego brzegów, by się posilić duchowo.

Idea pikniku zawiera trzy elementy: koc, współudział wszystkich uczestników i oczywiście piękny widok. Wiele pisano i mówiono i urokach „Wenecji Północy”, która prawie każdym swoim zakątkiem potrafi oczarować przybysza. Dla mnie jednak najpiękniejszym pejzażem były twarze samych uczestników. W ich spojrzeniach odsłaniał się inny horyzont miasta. Dla tego, kto zna ich biografie, jest czymś oczywistym, że jest to horyzont łaski.

000_0118000_9887000_9582000_9490000_9981000_0560000_0040000_9283000_0256000_1056000_9497000_9309 (1)

(foto. E. Martynovich)