Ojciec Reginald ma 95 lat? Niemożliwe! A jednak… Bracia napisali serdeczny życiorys, zachęcili do składania życzeń. Dołączyłyśmy kilka ciepłych słów, a jakże, ale jakoś nam mało… Nie przesadzę jeśli powiem, że Ojciec Reginald jest cząstką naszej Wspólnoty.

Nie wiem, kiedy Isia po raz pierwszy spotkała Ojca. Na pewno było to przed 1951 rokiem. Nasza wspólnotowa legenda głosi, że od razu nazwała go „Jabłuszkiem”. Podobno gdy był młody miał rumieńce na policzkach. Skojarzenie z rumianym jabłuszkiem – i tak już zostało: „Ojciec Reginald” oficjalnie, a „Jabłuszko” w naszych siostrzanych rozmowach.

Skąd domniemanie, że Ojciec pojawił się w dziejach naszej Wspólnoty przed rokiem 1951? Ano stąd, że jedna z naszych najstarszych, Halinka, pamięta rekolekcje głoszone przez Ojca dla Instytutu, właśnie w 1951 roku. Potem były kolejne, w roku 1953.

Z trudem odtwarzamy daty i miejsca rekolekcji oraz innych zdarzeń. Nie ma żadnych notatek z tamtych lat. Pełna konspiracja z obawy przed władzami państwowymi w czasach stalinowskich powodowała, że nawet śluby nie były dokumentowane. Absolutnie żadnych śladów, żadnych notatek, żadnych zdjęć.

Ojciec Reginald to nasz brat i ojciec w jednej osobie. Gdy przyjeżdżał do domu Wspólnoty w Nowej Wsi pod Warszawą, zawsze mówił: „tu u nas”, „nasze psy”, „nasze kury” (tak, kury też kiedyś tam były).

Wiele razy wybawiał nas z różnych opresji. W 1964 roku panie znalazły się w trudnej sytuacji podczas rekolekcji. Jak zawsze Wspólnota odbywa rekolekcje incognito w jakimś klasztorze, pełna konspiracja, a tu, już pod koniec, ciężko zachorował rekolekcjonista. Nie można prosić miejscowego proboszcza o spowiedź, nie mówiąc już o składaniu ślubów. Jedyny ratunek w „Jabłuszku”. Przyjechał. Rekolekcje zakończyły się jak trzeba.

Moje najbardziej ciepłe wspomnienie to dzień 31 grudnia 1978 roku. „Zima stulecia”, Polska zasypana potężnym śniegiem, skuta okropnym mrozem. W miastach nie funkcjonuje komunikacja, bo jezdnie nie odśnieżone a zwrotnice tramwajowe pozamarzane. W mieszkaniach lód, bo kaloryfery popękane. Nowa Wieś też odcięta od świata, jeśli nie liczyć ścieżek, które same odśnieżyłyśmy. Telefonu oczywiście nie mamy, z obawy przed podsłuchem. Ani wyjechać, ani dojechać… Chyba że… no właśnie. Ktoś stoi przy furtce. Kochany Ojciec Reginald przebrnął kilka kilometrów przez zaspy. Nie pamiętam, dokąd udało mu się dojechać z Warszawy i skąd szedł na piechotę. Pamiętam jego dobrą, pogodną twarz. „Przyszedłem zobaczyć, jak sobie radzicie i czy nie trzeba odprawić wam mszy świętej”. Odprawił, zjedliśmy obiad i powędrował z powrotem. Kochane „Jabłuszko”. Bardziej ojciec, czy bardziej brat? Sama nie wiem…

Gdy mieszkał w Warszawie często przyjeżdżał do Nowej Wsi. Później z Krakowa też, tyle że rzadziej. Msze święte w domowej kaplicy, homilie, rozmowy, spacery po lesie, czasem pomoc w pracach domowych – rodzinnie, zwyczajnie.

Skończyło się? Coś się skończyło, to prawda. Ale cudownie jest wiedzieć, że nasze kochane „Jabłuszko” – no dobrze, żeby nie gorszyć Braci – nasz kochany Ojciec Reginald, przemierza krużganki krakowskiego klasztoru i ma nas ciągle w sercu. Na pewno ma. Ta zwykła, ułomna ludzka pamięć, to przecież nie wszystko…

Anna Maria