Jest takie miejsce w nas, gdzieś głęboko, gdzie pozostajemy zupełnie sami. Miejsce, gdzie zawsze skuteczne rady przyjaciół i towarzyszy duchowych nie pomagają. Miejsce, od którego rozpoczyna się droga w samotności, droga poprzez ciemną noc ku Światłu – droga, podczas której tracimy sens i wątpimy w cel wędrówki, na której się gubimy i uporczywie szukamy kogoś, kto pomoże zrozumieć, kto rozświetli ten zalegający wkoło mrok. I nie znajdujemy… Jest taka granica życia, za którą nikogo nie możemy ze sobą zabrać, choćbyśmy nie wiem jak bardzo chcieli. Jest takie wołanie, które uderza w pustkę. Jest taki krzyk, którego nikt nie słyszy – tylko Bóg. Podobno…

Gdzie Ja jestem, tam będzie i Mój sługa.(J 12,26)

Byli senni apostołowie, był anioł pocieszenia, było spojrzenie Matki i Weronika z chustą, był nawet Szymon, którego ramiona dotkliwie odczuły ciężar drewnianej belki. Drogę tę jednak Jezus przeszedł samotnie. Tak być musiało. Nie można było inaczej. Nie chodziło przecież tylko o te uderzenia bicza, o cierniową koronę, o wchodzenie na Golgotę i nie tylko o ten drewniany krzyż, do którego miał być przybity Bóg. To ciężar, którego nikt nie widział. Nie mógł zobaczyć.

Kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje.( Mt 16,24)

Co robić? Zżymać się? Gniewać na cały świat? Rzucić to wszystko i zawrócić? Można. Ale meta jest zawsze na końcu drogi a nie u jej początku…

Zgodzić się na tę ciemność, zgodzić się na niezrozumienie, na samotność i pustkę. Pozwolić sobie na bezradność i łzy, i na to bycie przed Bogiem – obdartym, poranionym, przegranym.

Którędy do Światła? Przez ciemność…

Katarzyna