Niespodziewanie znalazłam się w szpitalu. Po wypadku i długim leczeniu wróciłam do pracy i gdy wszystko wskazywało na to, że wychodzę już na prostą, nagle wystąpiły komplikacje, konieczność kolejnej operacji i tym razem dłuższego pobytu w szpitalu. Stawiałam pytania: dlaczego? Teraz chyba znam już odpowiedź…

Na sali szpitalnej byłyśmy dwie: ja i moja współtowarzyszka niedoli. Dość szybko okazało się, że pani Kasia, choć trafiła na oddział ortopedii ze złamaną ręką, nie może być operowana ze względu na ogólny stan zdrowia – szybko postępującą chorobę nowotworową. Bardzo źle znosiła swój stan, co przejawiało się w używanym przez nią słownictwie. Ze względu na moje ograniczenia pozostało mi jedynie dobre słowo i pogoda ducha. Starałam się wspierać ją w odnalezieniu się w szpitalnej rzeczywistości.

Codziennie przychodził do mnie kapelan szpitalny z komunią świętą. Pani nie reagowała na  jego obecność. Zastanawiałam się, co mogę zrobić: ja chrześcijanka, ja osoba konsekrowana.  Czułam, że jestem do niej posłana.

Podjęłam próbę rozmowy. Zapytałam czy spała (była na dużych dawkach morfiny) czy też widziała, że przychodzi o mnie ksiądz z Panem Jezusem. Odpowiedziała, że czasem spała a czasem udawała, żeby księdzu nie było przykro. Powiedziała też, że bardzo kocha Pana Boga, ale do kościoła nie chodzi, więc bardzo by zgrzeszyła, gdyby przyjęła komunię świętą.

Nie jestem osobą łatwo nawiązującą kontakty, nie umiem rozmawiać o Bogu z ludźmi, których prawie nie znam. Czułam się jak Mojżesz, który nie będąc dobrym mówcą wzbraniał się przed powierzoną mu misją. Podjęłam jednak próbę rozmowy na temat spowiedzi. Na tamtą chwilę rozmowa wydawała się jednak nieskuteczna. Pozostawała tylko modlitwa.

Kolejne dni przynosiły coraz gorsze wiadomości. Pani Kasi powiedziano wprost, że zostało jej już tylko umieranie. Ktoś z rodziny wspomniał, że może trzeba poprosić księdza o namaszczenie, ale że nie wiedzą jak to jest. I wtedy pani Kasia zwracając się do mnie powiedziała „Pani się na tym zna…” Wyjaśniłam najprościej jak umiałam istotę sakramentów i dodałam, że sama też po wypadku przyjęłam sakrament chorych.

Gdy rodzina wyszła, ośmielona słowami „Pani się na tym zna…” podjęłam kolejną próbę rozmowy na temat spowiedzi. Tym razem nie spotkałam się z niechęcią a jedynie z bezradnością osoby, która od wielu lat nie przystępowała do sakramentów świętych. Zaproponowałam rozmowę z księdzem, powiedziałam, że na pewno jej pomoże.

Po południu, jak codzienne, przyszedł kapłan. Po przyjęciu komunii świętej poprosiłam, by porozmawiał z panią Kasią. Odpowiedział, że już próbował i skierował się do wyjścia. Zatrzymałam go jednak, powiedziałam, że jest umierająca, że z nią rozmawiałam  i poprosiłam, żeby spróbował jeszcze raz.

Podszedł do jej łóżka. Gdy rozmowa zaczynała zmierzać ku spowiedzi, tak szybko jak tylko dałam radę, chwyciłam kule i pokuśtykałam na korytarz. Szturmowałam Niebo różańcem. Po jakimś czasie ksiądz zaprosił mnie do sali i już w mojej obecności udzielił pani Kasi sakramentu chorych i komunii świętej. Po jego wyjściu moja sąsiadka całowała obrazki, które od niego dostała.

Kolejnego dnia już obie razem przyjęłyśmy komunię świętą. Przez czas naszego wspólnego pobytu w szpitalu pani Kasia zmieniła się. Zamiast przykrych słów, pielęgniarki i salowe zaczęły słyszeć od niej „dziękuję”. W swoich decyzjach chciała być w zgodzie z nauczaniem Kościoła. Gdy go nie znała, zwracała się do mnie z pytaniem, tradycyjnie zaczynając od „Pani się na tym zna…”

Gdy wychodziłam ze szpitala pożegnałyśmy się serdecznie. Zapewniłam ją o modlitwie, a pani Kasia powiedziała, że będzie jej mnie brakowało. Wiem, że rodzina znalazła jej miejsce w hospicjum. Nie wiem czy jeszcze żyje, ale modlę się za nią jak za kogoś bliskiego mojemu sercu.

Maria