Jakiś czas temu zgłosiła się do mnie para miłych narzeczonych. Zostałem im polecony przez wspólnych znajomych, żeby porozmawiać z nimi w celu przygotowania ich do przyjęcia sakramentu małżeństwa. Młodzi mieszkają poza Polską, ślub biorą w małym miasteczku nad Bałtykiem, bo kochają polskie morze i spodobał im się mały kościół; w pobliżu jest miła restauracja z odpowiednią salą weselną i z widokiem na morze.

Na wstępnie rozmowy usłyszałem od moich gości, że oni się przyjaźnią z takim „fajnym księdzem”, często z nim rozmawiają i wszystko jest „gut’… No i strasznie się cieszą, że poznali kolejnego „fajnego księdza”, z którym można porozmawiać o wszystkim: o siatkówce i maratonach MTB, filozofii i teatrze.

A jeszcze potem okazał się, że moi goście nie za bardzo wiedzą, że współżycie przedmałżeńskie jest grzechem – nawet wtedy, kiedy się kochają… Nie wiedzą, że powinni chodzić co niedzielę do kościoła i spowiadać się regularnie. Oprócz rozmów z „fajnym księdzem” wiara generalnie z niczym im się nie kojarzy i nie ma na nią zbyt wiele miejsca w ich życiu codziennym.

Chyba nie jestem (nie chcę być) „fajnym księdzem”.