Zimą ubiegłego roku spędziłem dwa tygodnie w północnych Niemczech, wykładając teologię dla jednej z tamtejszych wspólnot katolickich. Owocem tego pobytu jest tekst „Matka Boże szczególnie kocha Niemców”, który można przeczytać w najnowszym numerze Frondy Lux. Dzięki uprzejmości Redakcji Frondy Lux poniżej zamieszczam fragment tego tekstu, któremu nadałem trochę inny tytuł.

***

Po wizycie w miejscu objawień Matki Bożej w Heede wracaliśmy z księdzem Martinem do miejsca, gdzie mieszkaliśmy. W pewnym momencie Martin popatrzył na mnie i spokojnie powiedział: „Mój ojciec był w Waffen-SS”.

Przez chwilę zapanowało w samochodzie milczenie. Słyszeliśmy cichy pomruk silnika i szum klimatyzacji. Po chwili Martin zaczął cicho mówić: „Wiem co to było SS i co robili we wschodniej Europie; więcej niż chciałbym wiedzieć… Kiedy rozpoczęła się wojna mój ojciec był gimnazjalistą. Razem z kolegami zgłosił się do wojska na ochotnika, byli pełni entuzjazmu. Zdrowi i wysportowani, dostali się do doborowych oddziałów SS. Ojciec wrócił z wojny w 1949 roku. Miał szczęście, bo dostał się do niewoli amerykańskiej. Amerykanie w miarę szybko zwolnili z niewoli żołnierzy z Wermachtu, a wszystkich z SS zabrali do Stanów Zjednoczonych. Pośród pól bawełny w Alabamie, Amerykanie zbudowali obóz jeniecki dla dawnych SS-manów. Tam przez trzy lata oglądali filmy z Auschwitz, musieli słuchać opowieści dawnych więźniów, oglądali zdjęcia z egzekucji, rozmawiali z psychologami. Kiedy ojciec wrócił do Niemiec nigdy już nie wrócił w swoich wspomnieniach do czasów wojennych. Był szanowanym mieszkańcem naszego miasta. Tak jak jego ojciec, został wybrany merem naszego miasteczka. Pełnił tę funkcję przez kolejne kadencje aż do przejścia na emeryturę. Był znany w miasteczku z tego, że od czasu powrotu z wojny zawsze głosował i wypowiadał się przeciwko opinii większości. Nawet w oczywistych sprawach, gdy wszyscy zgadzali się co do budowy drogi czy przeprowadzenia kanalizacji, ojciec szukał dziury w całym i nie głosował razem ze wszystkimi”.

Milczeliśmy. Myślałem o źródłach powołania kapłańskiego Martina i o jego osobistej, „wojennej” więzi z objawieniami Matki Bożej w Heede. Myślałem o źródłach swojego powołania.

Wracając do domu zajechaliśmy jeszcze do jednej wsi. Wśród luźno rozrzuconych domów, otoczonych drzewami, stał niewielki, ceglany, stary kościół. W bocznej nawie wisiał kilkumetrowy krucyfiks z postacią Chrystusa naturalnej wielkości. Martin opowiedział mi o nowym zwyczaju, który powstał, kiedy po II wojnie światowej wrócili tutaj weterani, niektórzy jako fizyczni inwalidzi, wszyscy poturbowani duchowo.

W każdy piątek o godzinie 15 grupa okolicznych mieszkańców zaczęła przychodzić do kościoła. Zdejmowali ten ciężki, ogromny krucyfiks i chodzili z nim wokół kościoła. Mężczyźni i kobiety, weterani, sieroty i wdowy, ci, których sumienia były ciężkie od popełnionych zbrodni i ci, którzy pokutowali za zbrodnie innych, przestępcy i ofiary.

Powoli, krok za krokiem wracaliśmy do samochodu. Myślałem o swoim ojcu, absolwencie szkoły marksizmu-leninizmu, śledczym Urzędu Bezpieczeństwa, który z dumą pisał w swoim życiorysie, że jako milicjant w służbie Polski Ludowej został ranny podczas walk z bandami w lasach na Lubelszczyźnie.

Przebijając ciemność reflektorami, milcząc jechaliśmy do domu. Dwaj kapłani. Niemiec i Polak. Syn SS-mana i syn UB-ka. Bardzo sobie bliscy.