goro

 

Ojciec Jan Góra zmarł nagle 21 grudnia wieczorem, dzisiaj jest jego pogrzeb. Zmarł tak, jak żył, w biegu, nie dokończył mszy. To najpiękniejsza śmierć dla kapłana, dominikanina. Bardzo symboliczna. Był z ludźmi w czasie tej mszy, tak jak był z nimi przez całe życie.

Dla mnie był kimś najbliższym, po śmierci, też nagłej, mojej mamy przed ponad 30 laty i mojego ojca rok wcześniej. Wizjoner, charyzmatyk, cały oddany młodzieży. Dla niej się spalał, nie dbając o siebie. Oni byli najważniejsi. Zawsze ich było pełno wokół niego. Całkiem niedawno, w wyniku małego podstępu dał się namówić, żeby pójść do szpitala, na rehabilitację, aby trochę wyhamować. Miał 4 stycznia pojechać do Szczawna. Nie zdążył. Cały był dla innych, choć czasami oceniano go jako egocentryka. Józef Tischner mówił o nim „jeden taki musi być”.

Wrażliwy bardzo. Jego życie było rozpięte pomiędzy uwielbieniem przez tych, którzy mu zawdzięczali wiarę, a niezrozumieniem, czy zazdrością, często najbliższych domowników. Przeżywał wiele lat odrzucenie przez niektórych wychowanków. Czekał jak ojciec, że może coś się zmieni.

W listopadzie opowiadał mi, jak po dwudziestu latach ktoś przyszedł i powiedział mu: przepraszam. Przeżywał odsunięcie go od Duszpasterstwa Akademickiego, podobnie jak podziękowanie za wieloletni felieton W drodze. Bo dokonywało się to w nienajlepszym stylu. Miał silną osobowość, wielu się z nim porównywało. Zazdrościli, że mu się udaje. Wiem dobrze, jaka była tego cena. Samotności i niezrozumienia, chociaż był ciągle pośród ludzi i wiele mu wychodziło.

Przed bardzo wielu laty Tadeusz Żychiewicz nazwał go „primabaleriną” polskiego duszpasterstwa, lecz wokół niego było kilka tysięcy ludzi, kilka tysięcy współpracowników. Pomagali mu, ale byli też partnerami. On relacje z ludźmi świeckimi i ich zaangażowanie w Lednickie Spotkania Młodzieży, w ośrodek na Jamnej, czy wcześniej w Hermanice doprowadził do wzorowej współodpowiedzialności świeckich za Kościół w duchu nauczania Soboru Watykańskiego II, gdzie „człowiek jest drogą Kościoła”.

Nie mieścił się z pomysłami w jurydycznych i kościelnych, także zakonnych strukturach. Mieli mu za złe niektórzy, że był bardziej do przodu niż kościelna administracja. Ale nigdy nie był przeciwko komuś drugiemu. Gdy już nie wiedział, jak ma się zachować, powtarzał, że nie występuje na płaszczyźnie, która mu  nie odpowiada.

Były czasy, gdy na jego kazania, rekolekcje przychodziły tysiące ludzi. Świątynie, katedry w całej Polsce pękały w szwach. Rekolekcje o „Pieśni nad pieśniami”, o Norwidzie, o Ojcostwie – niektórzy pamiętają do dziś. Potem zamienił Pola Lednickie w kościół dla stu tysięcy ludzi. Język miał świeży. Sam zawsze słuchałem go z uwagą. Obrazy, którymi się posługiwał i świadomość, że jest słuchany dodawała mu skrzydeł. Teraz zostanie na Lednicy pochowany. Nie mogło być inaczej.

Dostał nagrodę Kościelskich za swoją pierwsza książkę „Mój dom”. Pisał dużo, ale te dawne utwory były najbardziej nośne. „Dopokąd idę”, „Kasztan”, „Pióro plebana”. Pisanie zawdzięczał ojcu Marcinowi Babrajowi, założycielowi wydawnictwa W drodze.

Kochał Jana Pawła II i wiele mu zawdzięczał. Znał jego nauczanie jak mało kto. Miał swoją własną egzegezę jego pism. Mógł w nieskończoność barwnie opowiadać, jak wyglądały jego spotkania z papieżem. Zawsze, gdy go ktoś o to prosił.

Nie potrafię o nim pisać obiektywnie. Przepraszam tez za język emocji. Ale sam bardzo dużo mu zawdzięczam. Starałem się stać przy nim, nie zawsze mieszcząc się w tym co proponował, ale za tę obecność zawsze też mi dziękował.

Był człowiekiem wiary prostej, ale osobistej i przemyślanej. Budował nie na emocjach swoją relacje do Chrystusa, ale jak sam mawiał na „akcie wyboru”. Odszedł za szybko, lecz może Bóg poprzez tę śmierć nagłą także chce coś nam powiedzieć.

Niech wolno będzie mi zakończyć fragmentem wiersza Norwida „Pielgrzym”, wiersza, który tak bardzo kochał:

 

(…)

Przecież i ja – ziemi tyle mam,

Ile jej stopa ma przykrywa,

Dopokąd idę !…

 

Janie, do zobaczenia.

Gazeta Wyborcza, 30.12.2015. s.6.