14 września zmarł Maciej Kaziński, muzyk, śpiewak, tłumacz, dyrektor festiwalu „Pieśń naszych korzeni”. Kiedy myślę o Maćku, wciąż powracają słowa-klucze: wędrówka, droga, spotkanie, dom.
Poznałem Maćka na festiwalu muzyki dawnej w Starym Sączu w 1994 roku. Formuła festiwalu „Pieśń naszych korzeni” była wtedy nowością; to była bodaj druga edycja festiwalu pod tą nazwą. Tak jak zawsze na „Pieśni naszych korzeni” był to intensywny czas pełen koncertów i rozmów z artystami, nocnych tańców i improwizacji. To również chorał – prezentowany na koncertach w bardzo zróżnicowanym ujęciu, komentowany na praktyczno-mistycznych warsztatach Taivo Niitvägiego, wreszcie śpiewany na nieszporach z dominikanami, do których rok później dołączyłem.
Mam wiele żywych wspomnień z tamtego festiwalu, zawarłem tam wiele trwałych znajomości i przyjaźni. To tam po raz pierwszy usłyszałem o świętej Hildegardzie z Bingen i jej muzyce (dziękuję Ci, Aniu!). O dziwo nie pamiętam nic, co by się szczególnie wiązało z Maciejem. Może to dlatego, że nasza znajomość płynęła spokojnym nurtem. A może wszystkie edycje festiwalu stały się – naprawdę czy w mojej wyobraźni – jedną wielką Pieśnią naszych korzeni. Tam czas odmierzają jutrznie, warsztaty, wspólne posiłki, nieszpory, koncerty i biesiady. No i seminaria – spotkania z artystami, których wypowiedzi Maciej tłumaczył zawsze kompetentnie i z wielkim wdziękiem, nieraz dodając coś od siebie.
Festiwal jak miejsce na skrzyżowaniu szlaków. Schodzili się tu przybysze z daleka i bliska, z miejsc, do których Maciej wędrował: od Egiptu po Estonię. Festiwal jak rozmowa – także z mistrzami: z Dantem, z Monteverdim, z królem Dawidem… Festiwal – wędrówka szlakiem wielkich idei; wędrówka Maćkowa, lekkim krokiem, z błyskiem w oku.
Moja wspólna przygoda z Maćkiem to przede wszystkim chorał. Połączyła nas ciekawość rozmaitych sposobów śpiewania monodii liturgicznej i przede wszystkim doświadczenie śpiewu jako modlitwy, zakorzenionej w ciele, żarliwej i pięknej. Maciej nie był z tych, którzy znaleźli jedyny właściwy sposób śpiewania chorału. Jego benedyktyńskiej pracy zawdzięczamy tłumaczenia „Semiologii gregoriańskiej” o. Eugène’a Cardine’a (wspólnie z Michałem Siciarkiem), „Historii muzyki i hymnografii bizantyjskiej” Egona Wellesza i podręcznika „Western Plainchant” Davida Hileya. Ileż to razy wspólnie śpiewaliśmy, na nieszporach festiwalowych czy klasztornych, ukochaną antyfonę Salve Regina, modlitwę tych, którzy jeszcze wędrują po tym łez padole, in hac lacrimarum valle. I tak się złożyło, że przyjechałem do Lubomierza dzień po śmierci Maćka, w liturgiczne wspomnienie Matki Bożej Bolesnej, czczonej w naszym jarosławskim kościele.
Wybierałem się do Lubomierza, żeby na warsztatach prowadzonych przez Marcela Pérèsa opowiedzieć o św. Hildegardzie i jej rozumieniu muzyki. Dopiero po przebudzeniu zauważyłem SMS-y o śmierci Macieja. Kiedy dotarłem na miejsce, trwała właśnie audycja w radiowej Dwójce – wspomnienia o Maćku. Jak bardzo to wszystko było na miejscu i na czasie: i to wspominanie, i te warsztaty – kontynuacja Maćkowych pomysłów, i msza święta za Niego.
Dzień Matki Bożej Bolesnej… Tyle wspomnień i skojarzeń, zwłaszcza z tym, co się działo u Niej w domu, czyli u Panny Marii w Jarosławiu. Śpiew przy odsłanianiu i zasłanianiu cudownej Piety: „ A gdy będziem umierać, racz, o Pani, przy nas stać, ażebyśmy trafić mogli, z Tobą wiecznie królować. Koncerty u Panny Marii:
– zespół Micrologus z cantigas de Santa Maria, z pięknie i mądrze pomyślanym udziałem uczestników warsztatów, z pieśnią na bis, podczas której cały kościół śpiewał refren, a w pewnym momencie Robert Pożarski i Wolf Niklaus „ukradli” zwrotkę, śpiewając ją z ławki;
– rozmowy z Matką Bolesną: występ Marty Sebestyen, która śpiewała solo, zwrócona do cudownej figury, a na koniec zdmuchnęła świecę, którą miała w dłoni, i po prostu wyszła do zakrystii.
Z Matką Bolesną wiążą się też moje pierwsze odwiedziny u Macieja w Proszowej. Był rok 2011, dla mnie rok zmian. W marcu dostałem od grona przyjaciół talon na lirę korbową. Trzeba było trochę poczekać, aż Stefan Puchalski tę lirę zbuduje. Czekała na mnie u Macieja. Jechałem do niego już z Pragi. Było oczywiste, że pierwszą pieśnią, jaką zagram, będzie Gwiazdo śliczna, wspaniała, jarosławska Maryjo. A gdy będziem umierać…
W marcu 2009 roku wyprawiliśmy się we dwójkę do Nowej Anglii. Z Maćkiem, najmilszym towarzyszem podróży, patrzyliśmy na drzewa klonowe obwieszone wiaderkami do zbierania soku, zwiedzaliśmy stare cmentarze, a u Tima Eriksena, naszego gospodarza, oglądaliśmy dziewiętnastowieczne śpiewniki: pieśni nabożne imigrantów z Niemiec pisane szwabachą, kantyczki chrześcijańskich marynarzy i stare wydania zbioru Sacred Harp, zawierającego pieśni tworzone od XVI wieku do dziś.
Nie byłoby tego wyjazdu, gdyby nie występ Tima Eriksena w Jarosławiu, a przede wszystkim jego warsztaty śpiewu Sacred Harp. Dzięki nim powstała warszawska grupa śpiewająca te pieśni. Sacred Harp to śpiewnik, ale i wspólnota śpiewaków, dziś już międzynarodowa, mająca swoje obyczaje. Jednym z nich są doroczne dwudniowe śpiewy, których gospodarzami jest miejscowa grupa śpiewaków. I właśnie na taki zjazd w stanie Massachusetts pojechaliśmy z Maćkiem. W wielkim gronie (ponad 400 osób) śpiewaliśmy pieśni mówiące o wędrówce do Ziemi Obiecanej, do domu, do miejsca, gdzie już nie będzie łez i rozstań. Drugiego dnia śpiewów czyta się listę zmarłych od ostatniego spotkania, czemu towarzyszy parę słów refleksji oraz pieśń i modlitwa w ich intencji. Minęło dziewięć i pół roku. I oto dwa dni po lubomierskim requiem za Maćka wspominaliśmy go na siódmym już warszawskim zjeździe Sacred Harp.
Give joy or grief, give ease or pain,
Take life or friends away,
But let me find them all again,
In that eternal day.
Myślę o Macieju jako o wielkim wędrowcu. Człowiek drogi. Człowiek spotkań. Ten nomada w końcu osiadł na Dolnym Śląsku, w Proszowej. O domu Macieja i Franceski powstała audycja radiowa, można też obejrzeć parę zdjęć. Jedno z pomieszczeń bywało salą kinową, w której obejrzeliśmy zadziwiający film Karla Zemana. Najbardziej rzucała się w oczy biblioteka i wielki zbiór instrumentów: strunowych, dętych, klawiszowych, perkusyjnych. Maciej grał na wszystkich.
Borges wyobrażał sobie Raj jako bibliotekę. Maćkowy księgozbiór i jego kolekcja instrumentów, na równi z podróżami i rozmowami, służyły tworzeniu wspólnoty przekraczającej czas i przestrzeń. To była i jest wspólnota żywych. Tam Maciek rozmawia, śpiewa i gra continuo. Albo, jak kiedyś u Panny Marii, z wielkim namaszczeniem uderza w kotły w „Mesjaszu”.
Ostatnie spotkanie w Proszowej. Msza w dniu św. Macieja – bez śpiewu, nie w wymarzonej kaplicy, ale przy domowym ołtarzyku. Nie wędrówka, ale króciutki spacer. Dużo smutku. Pokorna obecność Chrystusa. I nieziemska muzyka grana przez Maćka na lirone. Słodkie akordy, słyszalne odwzorowanie harmonii świata. Ziemskie cierpienie i przedsmak Nieba. Niebo – cel wszystkich wędrówek, miejsce spotkania, Dom.
And we’ll all sing hallelujah,
When we arrive at home.
Tak w śpiewniku Sacred Harp. A w książeczce programowej ostatniego festiwalu Maciej pisał o Niebie. I kończył słowami:
Obyśmy się tam wszyscy spotkali,
I zgodnym głosem Hosanna śpiewali!
Wasz Maciej
Comments - No Responses to “Wędrując z Maciejem”
Sorry but comments are closed at this time.