Michael Ward, Planeta Narnia. Siedem sfer wyobraźni C. S. Lewisa (Planet Narnia. The Seven Heavens in the Imagination of C. S. Lewis), tłum. Michał Górski, Fundacja Prodoteo, Warszawa 2023

Przełomowe odkrycie

Michael Ward, o którym już pisałem, odnalazł ukryty klucz do Opowieści z Narnii. Dzięki temu wykazał związek tej serii z naukowymi badaniami Lewisa i jego upodobaniem do dawnego obrazu świata, odrzuconego obrazu, jak o nim pisał. Ward obalił więc przekonanie o tym, że Opowieści to zlepek przypadkowych elementów. Przy okazji wyjaśnił, dlaczego uczony i apologetyk zaczął pisać książki dla dzieci. Nie pozostało bez odpowiedzi pytanie, dlaczego Lewis napisał siedem książek w serii.

Co właściwie odkrył Ward? To, że każda z siedmiu narnijskich opowieści jest pod znakiem, wręcz pod wpływem innej planety. Jak rozumieć ten wpływ? Tak jak go rozumiano w średniowieczu i w renesansie. Każda z siedmiu planet (Jowisz, Mars, Słońce, Księżyc, Merkury, Wenus i Saturn) ma odmienny charakter, a więc i odmienny wpływ na ludzi. Szczątki tego rozumienia przechowuje język: marsowa mina, jowialny jegomość. Każdej planecie odpowiada jeden z metali. Lewis kochał dawne spojrzenie na planety, ba, na cały wszechświat. Dla niego – i dla bohatera Kosmicznej trylogii – to nie była ogromna pusta przestrzeń (space), ale niebiosa (heavens), głoszące chwałę Bożą, jak mówi ulubiony psalm Lewisa, ps 19.

Siedem książek, siedem planet

Co mają ze sobą wspólnego planety i Narnia? Wszak to baśniowe opowieści, a nie science fiction. Otóż dla Lewisa tym, co sprawia, że wracamy do ulubionych powieści, jest ich atmosfera czy charakter. Tak jak powraca się do Donegal [hrabstwa w Irlandii] dla jego donegalności czy do Londynu dla jego londyńskości (nie chodzi o Jacka Londona, tłumaczu!), tak czytelnik lubi znów zanurzyć się w atmosferze powieści. Czytelnik i widz, dodam od siebie, jako miłośnik telewizyjnej serii Poirot. I oto okazuje się, że odmienny koloryt każdej części narnijskiego cyklu wynika z wpływu innej planety.

Dlatego pisząc o poszczególnych tomach serii Ward najpierw przedstawia daną planetę i jej charakter, sięgając po prace naukowe i poezję Lewisa. Potem zagląda do jego Trylogii kosmicznej, a wreszcie dokładnie omawia samą narnijską opowieść. Odróżnia przy tym poiema (z czego to jest zrobione) od logosu (przesłania) i donegality (donegalności, atmosfery). Przykłady dowodzące tez Warda w pełni mnie przekonały.

Dla dzieci, ale nie dziecinne

Ward rozprawia się z rozpowszechnioną tezą, jakoby klęska w publicznej dyskusji z Elizabeth Anscombe sprawiła, że pisarz zwątpił o sensie kontynuowania pracy teologa-amatora i dlatego zajął się literaturą dziecięcą. Mało tego, autor wykazuje, że narnijski cykl to zastąpienie spekulacji wyobraźnią, ale dokładnie na rzecz tego samego: przekazania na nowo prawd wiary. Warto sobie przypomnieć, kto twierdził, że literatura dla dzieci i młodzieży ma kluczowe znaczenie.

Inny mit obalony przez Michaela Warda dotyczy chaotycznej konstrukcji narnijskich książek. W skrócie: gdzie faun, gdzie św. Mikołaj (w oryginale Father Christmas)? A przecież ta ostatnia postać jest uosobieniem jowialności, podkreśla, że pierwsza część cyklu toczy się pod znakiem Jowisza. A że na obecność św. Mikołaja w książce narzekał Tolkien, nie ma chyba lepszej odpowiedzi niż ta, którą podaje Ward: Lewis nie jest Tolkienem piszącym w pośpiechu, a Tolkien nie jest Lewisem piszącym powoli.

Radość lektury

Choć książka jest pełna przypisów, znakomicie się ją czyta, także dzięki tłumaczeniu Michała Górskiego. Przekład Planety Narnia to wielkie wyzwanie. Tłumacz musiał nieraz wskazać różnice między polskimi przekładami Opowieści a oryginałem, jak tam, gdzie zamiast By Jove! Piotr woła: O holender. Ale któż mógł wiedzieć, że wezwanie Jowisza jest tu kluczowe, skoro nie wiedział tego sam bohater powieści! Odmienne znaczenie słów angielskich i polskich zmuszało tłumacza do dodawania nawiasów i przypisów. Przykładem rzeczownik liberality i jego pochodne, po polsku oddawane jako szczodrość, hojność, swoboda. O jednym drobnym niedostatku przekładu wspomniałem wyżej. Sformułowanie zachować twarz powinno zostać oddane jako zachować pozory, przy czym w Odrzuconym obrazie C. S. Lewis przywołuje astronomiczne znaczenie tych słów.

Redaktorzy powinni pamiętać, że Medytacja w komórce wyszła po polsku w zbiorze Nieodparte racje, a TranspozycjaBrzemię chwały w zbiorze pod tą ostatnią nazwą. Uwaga o zdjęciu nr 23 odsyła donikąd (zamiast do nr 21), bo ilustracja nr 1 z oryginału ma u nas nr 22 i pominięto podobiznę maszynopisu Srebrnego krzesła. Trzeba oddać chwałę wydawcom, że inteligentnie zastąpili kilka ilustracji ich doskonałymi odpowiednikami (jak sądzę, w trosce o prawa autorskie).

Michael Ward nazywa Podróż Wędrowca do Świtu picaresque romance, co tłumacz oddaje polskim odpowiednikiem powieść łotrzykowska. Może lepszym określeniem byłoby powieść przygodowa (bo raczej nie awanturnicza).

Najlepsze pozostawiam na koniec: zapewniam, że wiedza o odkryciu Warda nie psuje przyjemności lektury Opowieści. Po prostu poznaliśmy jeszcze jeden powód, dlaczego tak dobrze nam wracać do Narnii.