Przez długie lata życia zakonnego był związany z klasztorem poznańskim. Pamiętam go z nowicjatu. Jako nowicjusze uważaliśmy go za „oryginała”. Człowiek wysokiej kultury, niezwykle życzliwy i łagodny. Był dobrym kaznodzieją i bardzo cenionym spowiednikiem. Jego pasją był chorał gregoriański. Tłumaczył też z łaciny dzieła dominikańskiej klasyki: Żywot św. Katarzyny ze Sieny Rajmunda z Kapui oraz – w części – Wykład pacierza św. Tomasza z Akwinu. Pochodził z Sandomierza i jego marzeniem było, by dominikanie tam powrócili – co się spełniło w roku 2001. Sam jednak nie wrócił do rodzinnego miasta. W 1995 r., mając 74 lata, poprosił o skierowanie do pracy w Ukrainie. Pierwotnie przebywał w Mukaczewie na Zakarpaciu, a następnie w Czortkowie, gdzie dokonał żywota i tam został pochowany.

Poznałem go osobiście, mieszkałem z nim w jednym klasztorze, codziennie mijaliśmy się w różnych miejscach klasztoru i kościoła, słuchałem jego kazań, nieraz poprawiał mnie i innych braci, gdy czytaliśmy podczas posiłków. Ale chyba o wiele głębiej poznałem go przez dwa jego teksty, które pozostawił po sobie. Pierwszym jest wiersz Prośba o przedłużenie życia opublikowany w Miesięczniku W drodze w 1984 roku. Drugim – list odnaleziony po jego śmierci, swoisty testament, który został odczytany w czasie jego pogrzebu.

Prośba o przedłużenie życia

 Z taką prośbą mogę się zwrócić
tylko do Ciebie, który JESTEŚ.
 […]

 Przedstawiam Ci zaś tę moją prośbę,
ponieważ zadanie,
które mi wyznaczyłeś,
jest niestety dalekie od ukończenia.

 Po prostu nie jestem jeszcze całkowicie ochrzczony.
Są we mnie takie obszary,
gdzie Chrystus jest dotąd nieznany.
Czasem mi się wprawdzie wydaje,
że jestem już dojrzały do Twojego królestwa.

 Ale kiedy mnie na chwilę sprowadzisz
z wydeptanych ścieżek,
widzę, ile jest jeszcze we mnie
starego poganina.

 A Ty mi każesz być na Twoją miarę.

 Więc zechciej być dla mnie cierpliwy
i daj mi na tyle czasu,
bym dotarł z Ewangelią
do całego siebie.

 A wtedy będziesz mógł powiedzieć,
że człowiek,
którego ulepiłeś moimi rękami,
bardzo Ci się udał.

Ten wiersz znałem od dawna i już wielokrotnie go cytowałem w różnych tekstach i kazaniach. Na „testament” natrafiłem właściwie przypadkowo, zaledwie kilka lat temu, kiedy odprawiałem osobiste rekolekcje w Krosinku. Kartka maszynopisu leżała przy kominku czekając – nie wiem czy na spalenie, czy na mnie. Podaję go tutaj w wersji nieco skróconej:

Wszelkie Boże stworzenie na ziemi jest takie, jakie być powinno. Czy człowiek, korona stworzenia, istota myśląca i zdolna do wyboru może wybierać inną postawę wobec Boga niż postawę doskonałej uległości? Byłem tego w pełni świadom. Widziałem siebie jako płomień świecy, który z niej czerpie cały swój sens i istnienie. Miałem Boga ciągle przed oczyma. Był dla mnie jak oddech i bicie serca.

 Mówiłem sobie: Jeżeli On o mnie ciągle myśli, to czy ja nie powinienem ciągle myśleć o Nim? A myślałem o Nim przede wszystkim jako o Bogu, który jest Miłością. (…)

 Ważna jest tutaj rola sytuacji trudnych. Pozwalają one na wzrost miłości. (…) Mówię o próbach. Taką próbą, szczególnie dla mnie dotkliwą, bo trwającą całe życie, były trudności w mówieniu. Mówienie było udręką. Stąd niechęć do mówienia, także z tego względu, by nie drażnić słuchaczy zdeformowanymi wyrazami. Swoją sytuację określiłem słowami św. Pawła: “Z Chrystusem jestem przybity do krzyża” (Ga 2,19). Podejmowałem wprawdzie próby przezwyciężenia tej mojej słabości, ale na dłuższą metę okazywały się one daremne. Byłem jak muzyk, któremu przyszło grać na niesprawnym instrumencie. 

 Cierpienie wynikające z tej niemocy powiększała jeszcze świadomość, że należąc do Zakonu Kaznodziejów, powinienem mówić pięknie. Piękne mówienie powinno być moją cnotą zawodową. Bywały wprawdzie okresy, kiedy według własnej oceny, a także oceny słuchaczy stawałem na wysokości zadania, kiedy mówienie sprawiało mi przyjemność, a jeszcze bardziej tym, którzy mnie słuchali. Ale było to jakby ode mnie niezależne. 

 Myślałem sobie wtedy, że to sam Pan Bóg jest dyspozytorem mojego kaznodziejstwa, że to On sam gra na moim instrumencie, kiedy i jak chce. Zgodziłem się z tym i nie żywiłem żalu do swojego Dyspozytora. Dochodziło nawet do tego, że Go prosiłem, by mi mojego krzyża nie zabierał. I nie zabrał.  

 W ostatnich latach nasiliły się trudności w mówieniu. Z ust wychodziły słowa zniekształcone i okaleczałe. Z tego też względu nie odprawiałem publicznie Mszy św., by nie odzierać świętych słów z ich dostojeństwa. Trudno by mi było zresztą ustać przy ołtarzu. Mimo tych i jeszcze innych kłopotów związanych z wiekiem czuję się szczęśliwy i nie zamieniłbym swojego losu na żaden inny. Pan Bóg się nie pomylił, że mnie takim stworzył. Najwidoczniej takim Mu byłem potrzebny.

Wzrusza mnie i zawstydza jego pokorne przeżywanie swojej wiary (nie jestem jeszcze całkiem ochrzczony), a jeszcze bardziej tak głęboko służebne rozumienie kaznodziejstwa i ofiarność w głoszeniu „pomimo”… I jeszcze to wyznanie szczęśliwości odnalezionej w Bogu i w Zakonie.