Czy myśleliście kiedyś o tym, że przez Wasze ręce – słowa i gesty – może przepływać łaska Boga?
Parę lat temu ktoś opowiedział mi zwykłą – niezwykłą historię.
U pewnej osoby zdiagnozowano nowotwór. Przed zaleconą chemioterapią pojechała do kościoła, by się wyspowiadać. Jechała nie tyle po rozgrzeszenie, co po wsparcie, po dobre słowo, zapewnienie o opiece Bożej; tam, gdzie zawsze wcześniej szukała oparcia, chciała je znaleźć i teraz – wobec szczególnej próby. Wypłakać lęk, uspokoić oddech i nabrać odwagi.
I tak się stało.
Weszła do pustego kościoła i dostrzegła kolejkę do konfesjonału. Dwie panie w poważnym wieku skupione siedziały na ławeczce. „Panie w kolejce?…” zapytała. „Tak, proszę”– odpowiedziały chórem i z uśmiechem przesunęły się robiąc miejsce. „Zimno pani…” nie tyle zapytała, co troskliwie zauważyła jedna z nich, gdy u chorej zauważyła dreszcze. „Tak, chłodny ten kościół…”. Na co druga z czekających zaproponowała nieoczekiwanie: „To weźmiemy panią między siebie. Usiądzie pani między nami, pośrodku i będziemy panią ogrzewać ramionami!” Przesiadły się zatem, wszystkie rozbawione, by ogrzać marznącą. „Wyobrażasz sobie?” – Opowiadała, a jej oczy błyszczały wesoło. – „A jedna z pań miała takie ciepłe futro, że zażartowałam: jakie miłe to futerko, aż się człowiek chce przytulić!”. A ona zaraz do mnie: „a proszę się przytulić! I ogarnęła mnie ramieniem! Aleśmy się pośmiały. A po chwili, gdy z konfesjonału wyszedł pan, oddały mi kolejkę: Pani idzie pierwsza, powiedziały”.
Na chwilę zamilkła, by dodać refleksyjnie. „Przecież one nic o mnie nie wiedziały. Powiedziałam im tylko na pożegnanie: nawet panie nie wiedzą, jaki dobry uczynek zrobiły…” I uśmiechnęła się błogo.
„A ksiądz?”
„Co ksiądz?” – zapytała, wyrwana z zamyślenia.
„No… przy spowiedzi. Pomógł jakoś? Dodał otuchy?”
„No… Nie bardzo. Jak powiedziałam grzechy, w tym wiesz, że nie chodziłam na Msze… ze słabości… to zanim zdążyłam mu powiedzieć czemu, powiedział, że katolik jest zobowiązany do niedzielnej Mszy. A jak już się zbierałam, by… no wiesz… powiedzieć o tym raku… poprosić o błogosławieństwo… to zapytał tak sucho: Wszystko? To dziesiątka różańca. I poszłam”.
Ale uśmiech nie znikał z jej twarzy. I spokój. Tak, w Kościele znalazła miłosierdzie. Oczywiście w łasce sakramentu. Ale i w łasce miłości – nie Chrystusowego kapłana, lecz dwóch sióstr – która dała jej niezwykłą siłę.
Gdy dziś myślę o tej opowieści, przychodzi mi na myśl, że ładnie pokazuje ona znaczenie powszechnego kapłaństwa. W książce „Miłosierdzie to imię Boga”, która jest zapisem rozmowy z Papieżem Franciszkiem, znalazłam taki cytat z Benedykta XVI: „Miłość miłosierna rozświetla oblicze Kościoła, ujawnia się zarówno poprzez sakramenty, zwłaszcza sakrament pojednania, jak i poprzez uczynki miłosierdzia, wspólnotowe i indywidualne. To wszystko, co Kościół mówi i co czyni, wyraża miłosierdzie, jakie żywi do człowieka Bóg”. To zdanie pracuje we mnie. Miłość Miłosierna objawia się także przez moje uczynki miłosierdzia. To niby oczywiste, ale i takie niesamowite, że łaska może przepływać także przez moje ręce. I że mogę jej dotykać w miłości bliźnich wobec mnie. Jak krew w ciele, krąży ona w Ciele Chrystusa, jakim jest Kościół.
Nigdy nie trafiłam na bezdusznego Księdza. Doceniam to jako szczególną łaskę, bo spotkałam osoby, które długo trzeba było “przytulać”, aby pozbierały się po spowiedzi. I niekoniecznie bo Ksiądz krzyczał, czasami bo nie słuchał, czasami bo nie był zainteresowany.
Niestety czasami sami Księża, którzy przecież też się spowiadają, mówią o tym, że przydarzają im się takie nieprzyjemne wypadki.
To bardzo dobrze, że Pani opisała tę historię. Na pewno wielu osobom uświadomi, że może niekoniecznie to z nimi było coś nie tak w czasie jakieś ostatniej spowiedzi i dadzą sobie jeszcze jedną szansę.
I mam nadzieję, że także ośmieli wielu z nas, by działać tam, gdzie widzimy potrzebę działania Kościoła, a Kościół w sensie instytucja, Kapłan z tych czy innych powodów nie zadziałał. Bo przecież tam, gdzie jesteśmy my – tam już jest Kosciół.