Nie mogę nie opowiedzieć o tym, co wydarzyło się 8 grudnia tego roku.

Ostatnie miesiące mego bardzo już długiego, ponad dziewięćdziesięcioletniego życia, naznaczone były wyjątkowym trudem i cierpieniem. Także moi najbliżsi, obarczeni własnymi problemami, automatycznie, chociaż nieświadomie, „obdarowywali” mnie swoimi brzemionami. Jednym słowem, od dłuższego czasu było mi po prostu bardzo ciężko.

I oto, właśnie w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej, całkiem niespodziewanie zawitał do mojej maleńkiej izdebki na ostatnim piętrze warszawskiego wieżowca, ksiądz z kolędową wizytą duszpasterską. Niby nic, ale przyznać muszę, że byłam bardzo zaskoczona tymi odwiedzinami.

Ksiądz Andrzej jest kapłanem wspomagającym w naszej parafii, więc nie znałam go na tyle, by podjąć jakąś zwyczajną rozmowę. Jakież było moje zaskoczenie, gdy Gość od początku ukierunkował naszą rozmowę na… moje życie konsekrowane. Tak, rzeczywiście, wiele lat temu powierzyłam swoje życie Chrystusowi przez śluby wieczyste, które złożyłam w Świeckim Instytucie Dominikańskim z Orleanu. Ale skąd o tym wie ksiądz Andrzej?

Domyśliłam się, że musiał wcześniej poszperać w parafialnych kartotekach i tę moją tajemnicę życiową odkryć. Zaskoczenie powoli topniało i przeobrażało się w bratersko – siostrzaną  rozmowę o tym wszystkim, co najważniejsze, co stanowi największą wartość w naszym, to jest księdza i moim życiu.

Bagaż moich lat nie przeszkadzał, a może i jakoś pomagał, abyśmy wspólnie mogli dotykać wielkiej tajemnicy Bożego Miłosierdzia, a także tajemnicy zwyczajnego spotkania, o którym tak pięknie napisała kiedyś Simon Weil : „Nic tak nie łączy ludzi, jak przyjaźń przyjaciół Bożych”.

Przed wyjściem, po wspólnej modlitwie, ks. Andrzej podszedł do mnie i pochylił głowę, prosząc, abym, jako osoba konsekrowana, udzieliła mu błogosławieństwa. Oniemiałam. Ja??? To ja proszę o kapłańskie błogosławieństwo, wyjąkałam.

Ks. Andrzej nie wycofał jednak swojej prośby. Drżącą ze wzruszenia ręką uczyniłam na czole kapłana znak krzyża.

Nic takiego? Być może… We mnie jednak od tamtej chwili wybrzmiewa pełne radości i wzruszenia pytanie: „A skądże mi to?”

Skądże mi to, że mnie, zamkniętą w swojej izdebce, u schyłku życia, Pan Bóg tak obficie obdarował, iż miałam łaskę uczynić na czole kapłana znak Chrystusowej miłości…

Jak niewiele trzeba, aby na nowo odkryć wielkość daru powołania, które niesie nas przez lata, aż do progu wieczności!

Skądże mi to? Skądże mi to? Skądże mi to? – powtarzam z wdzięcznością i pragnę powtarzać do końca swoich ziemskich dni.

K.B.