Jest 30 grudnia 2015 roku. Właśnie skończyła się transmisja pięknej Mszy Świętej pogrzebowej o. Jana Góry. Nigdy w życiu go nie spotkałam, nigdy nie wzięłam udziału w spotkaniu lednickim. Dlaczego piszę? Chcę się podzielić odrobiną życia, którą zaczerpnęłam z tej śmierci.

Kiedy we wczesnym wieku młodzieńczym zaczęło mnie nurtować pytanie o sens życia, o to, jak je dobrze przeżyć, rozpoczęłam swoje poszukiwania od przyglądania się życiu wielkich postaci – tych, którzy, w moim mniemaniu, dobrze wykorzystali swój czas, pozwolili Bogu działać. Czytałam więc biografie różnych znanych osób, w dużej mierze świętych. Szukałam śladów, po których mogłabym pójść, by odkryć i wypełnić swoją życiową misję. Pragnienie się wzmagało – pragnienie wypełnienia woli Bożej, pragnienie przylgnięcia do Jezusa, całkowitego oddania się Jemu.

Zawsze jednak to oddanie zestawiałam z dokonaniem czegoś wielkiego tu, na ziemi. Bo przecież człowiek, w którym króluje Bóg, nie może przejść przez życie ot tak. Ono musi wydać owoc miłości Boga zamieszkującego ludzkie serce, a owoc to coś, co widać. Tak myślałam i takiego życia szukałam. Tego od siebie oczekiwałam. I kiedy to wszystko, co budowałam, co – wydawało się – jest właśnie tą Bożą budowlą, zaczęło się załamywać, kiedy moje talenty i praca nad nimi okazywały się bezowocne, kiedy coraz bardziej doświadczałam swoich słabości, niepowodzeń, porażek, zaczęłam mieć wątpliwości, czy aby na pewno jestem na właściwej drodze. Skoro moje życie nie przynosi dobrego owocu, to znaczy, że Duch Święty nim nie kieruje, to znaczy, że nie pełnię woli Bożej, to znaczy wreszcie, że nie ma we mnie Boga, Którego tak bardzo pragnęłam. Tak myślałam.

Ta dzisiejsza uroczystość pogrzebowa przypomniała mi pogrzeby kilku moich sióstr ze Wspólnoty. Nasze panie odchodzą najczęściej w bardzo podeszłym wieku. Msze Święte są ciche, bez tłumów, bez wspaniałych śpiewów (chociaż na miarę swoich skromnych możliwości staramy się bardzo). Podczas Eucharystii pogrzebowej są najbliższe osoby: rodzina, kilkoro przyjaciół, siostry ze wspólnoty, zaprzyjaźnieni kapłani. Myślę: ukryte życie kończy się „ukrytym” odejściem…

Życie o. Jana Góry było zakorzenione w Tajemnicy Trójcy Świętej – tego nie da się ukryć, wszyscy to widzimy. Moje życie również może takim się stać – zanurzonym w Bogu, jednocześnie jednak może nie być to widoczne. Zostałam powołana na drogę życia ukrytego i ono takie będzie – pozornie bezowocne.

Maryja – Ona również prowadziła życie ukryte. Została Matką Syna Bożego i to była Jej największa zasługa – to „Fiat” wypowiedziane w chwili zwiastowania i potem, przez całe życie potwierdzane. Przypuszczam, że sąsiedzi i znajomi widzieli w Niej zwyczajną kobietę wśród wielu innych, owszem, odznaczającą się może szczególną wrażliwością na drugiego, dobrą, życzliwą, ale jednak podobną do pozostałych. A jednak to w Niej począł się Bóg! W jednej z homilii usłyszałam, że Jezus, Który był w łonie Matki, natchnął Ją do wyruszenia w drogę, by pomóc Elżbiecie. To ważne. Bóg w nas i poprzez nas działa, pomimo, że Go nie widzimy, że nasze życie takie zwyczajne, utkane z codziennych zajęć, małych radości i smutków, chwil dobrej i tej trudnej samotności, cichej obecności przed Panem, Który – wierzymy mocno – był tu przed nami. „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.” – zapadło mi kiedyś w pamięć…

Osobiście jestem wdzięczna ojcu prowincjałowi za tę dzisiejszą homilię. Nie to bowiem, co Bóg przez nas zdziałał na tym świecie, stoi na pierwszym miejscu, ale to, jak odpowiedzieliśmy na wezwanie Pana do pójścia za Nim, jak bardzo przylgnęliśmy do Oblubieńca. To jest ślad, który wskazuje Drogę.

Katarzyna