Listopadowy czas wyraźnie ukazuje przemijanie i nie sposób pominąć ten wątek życia, który prowadzi nas wprost w objęcia „Siostry Śmierci”…

Liście już prawie wszystkie poumierały, ubierając się najpierw w kolorową szatę, aby potem ledwie szeleszcząc, dać się zagrabić i wyrzucić. Aura iście jesienna i rzeczywiście refleksyjna, dlatego nie da się ominąć trudnego tematu umierania, zwłaszcza wtedy, gdy stawia się na grobach znicze skazane na wypalenie się do końca, czy też kładzie piękne chryzantemy, które zmuszone są powoli obumierać, aż wszystko to okaże się zbyteczną zawadą na grobach – śmieciem do usunięcia…

W listopadowe dni wzmaga się w nas refleksja o tym, jak to, co jest TUTAJ – ma się do tego, co będzie TAM… I ta refleksja prowadzi niejednokrotnie w ów ślepy zaułek bezradności i niemocy, z którego jakże często nie potrafimy sami się wydostać.

Kamila – moja przyjaciółka z pracy – matka samotnie wychowująca czwórkę dzieci, nie potrafiła pojąć, jak to być może, i jak to jest, że jej życie zostało tak brutalnie „popsute” z powodu śmierci męża… Nie pomagały długie rozmowy z przyjaciółmi i znajomymi. Próbowaliśmy dotykać tematu życia i śmierci, ale… bolało nadal, i wcale nie bolało mniej…

Minęło kilka miesięcy… Tak to się jakoś ułożyło, że spotkaliśmy się w naszym Sanktuarium na pogrzebie wspólnego kolegi. Ksiądz Proboszcz przewodniczył Eucharystii i w czasie homilii dotykał – co było oczywiste – sprawy człowieczego pielgrzymowania przez ziemię, cierpienia i człowieczego bólu, który da się rozpoznać i zdiagnozować tylko i wyłącznie przez Jednego Lekarza: Jezusa Chrystusa. I niby nie było w  tej refleksji nic niezwykłego, a jednak!

Ks. Proboszcz, cierpliwie i z ogromnym wyczuciem, ale też swoistą determinacją, zachęcał obecnych, żeby naprawdę w tym bólu i cierpieniu udali się do najlepszego Lekarza i odnaleźli ów  „Boży Gabinet” – konfesjonał… Żeby nie ukrywali żadnego ze szczegółów swoich dolegliwości, nie kamuflowali objawów cierpienia, nie ukrywali przyczyn choroby sumienia, ale z prostotą cierpiącego pacjenta zaufali Lekarzowi i poddali się dalszemu leczeniu…

Siedziałyśmy w jednej ławce z Kamilą. Kątem oka widziałam jak po jej twarzy samotnie spływały bezradne łzy… Na pewno cierpiała… Nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić, choć naprawdę chciałam jej pomóc. Po kazaniu, mimo woli uścisnęłam jej rękę i szepnęłam: Nie ma dużej kolejki do tego „Bożego Gabinetu. A może…? Nie dokończyłam, bo zrobiło mi się byle jak, że „wchodzę z butami” w jej sumienie… Ależ jestem niedelikatna – myślałam. Tyle razy już rozmawiałyśmy, a ja teraz nagle wyskoczyłam z tym „Bożym Gabinetem”… Chociaż nie ukrywam, że myśl była świetna, tak jak i cała homilia…

W czasie modlitwy wiernych poczułam delikatne dotknięcie i szept: Jednak pójdę… Kamila ruszyła w kierunku konfesjonału, a we mnie zapaliło się światełko nadziei…

Ceremonia pogrzebowa była wyjątkowa. Nigdy dotąd nie spotkałam się z takim zwyczajem, że po wstawieniu trumny do grobowca, zanim zamknięto grób, obecni odmówili wspólnie wyznanie wiary. To było poruszające, gdy ponad nami, ku Niebu wybrzmiewały słowa: „Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego… wierzę w ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny, Amen”.

Wracałyśmy zmarznięte i jakoś wyciszone, ale nie przygnębione. Wiesz, zaczęła Kamila, dopiero teraz, mimo że minęło już pół roku, dopiero teraz skorzystałam z wizyty u Lekarza i nadziwić się nie mogę, że tak długo niszczyłam siebie i moich bliskich… Dokonałam takiego spustoszenia, ale… – dodała – teraz będę mogła w podobnych sytuacjach wskazywać innym możliwość skorzystania z „Bożego Gabinetu”.

/K.B./