Słuchałam go kolejny raz. Choć znam już ten barwny i jędrny język, niecodzienne porównania, spojrzenie na Boga odbiegające od wszelkich „kościółkowych” schematów, Tim Guénard ciągle mnie zadziwia i uczy nowych rzeczy. Czasem warto popatrzeć na dobrze (aż za dobrze…) znane sobie realia oczyma kogoś, kto jest jakby
z innej planety. Na przykład, pierwsza jego bytność w kościele: skuleni, nieruchomi chrześcijanie wpatrzeni „w coś białego, okrągłego”, choć obok wisi na krzyżu „ten Jezus, którego tak skatowali”, a potem jakiś dziwny człowiek w sukience bierze „to coś białego” ostrożnie przez szalik, „jakby to była bomba”, i chowa do „jakiegoś pudełka”, przekręcając dwa razy klucz, po czym wszyscy wychodzą, choć wcześniej mówili, że ten Jezus to ich największy przyjaciel, a teraz zostawiają go na noc samego…

Tim do „normalności” dochodził sam, od tragicznego dzieciństwa, tułaczki po poprawczakach, więzieniach, ulicach, z ofiary przemocy stając się kimś, dla kogo stosowanie przemocy jest sposobem na życie. Stopniowo, dzięki – jak dziś mówi – spotkaniom z ludźmi, odkrywał inny świat: to, że dotyk może nie być brutalnym uderzeniem, ale może być „tak łagodny, jak lądujący samolot”, a dźwięki, jakimi rozmawiają ze sobą kochający się ludzie, są „dobrze wyregulowane”. Pamięć o „ładnym spojrzeniu”, jakim obdarzył go policjant, cofnęła go przed samobójstwem.

A później – tym razem właśnie ta historia przemówiła do mnie szczególnie mocno – towarzyszył przyjacielowi, który chciał popełnić samobójstwo, i zmobilizował do tego całą uliczną bandę, której przewodził. Chodziło o to, żeby wieczorem nie zostawiać przyjaciela samego, ale iść obok niego, choćby przez całą noc, choćby okrążając po raz kolejny całą dzielnicę. A gdyby miał zbyt spuszczoną głowę i wzrok zbyt mocno utkwiony w ziemi, schylić się pod pretekstem zawiązywania sznurowadeł, spotkać jego oczy i spytać o pogodę, nie tę na niebie, ale tę w jego sercu. Może będzie dalej milczał, a może „otworzy wszystkie drzwi swojego cierpienia” i zapomni, po co wyszedł w noc.

Dziś tamten człowiek jest szczęśliwym ojcem, prowadzi firmę. Jest jednym z wielu, których pomoc czy świadectwo Tima postawiły na nogi.

Sam Tim stopniowo dojrzewał do przebaczenia. Trwało to wiele lat. Przebaczył tym, którzy najdotkliwiej go skrzywdzili, ale – jak powtarza – najpierw trzeba przebaczyć sobie samemu, „to, że musiałem znosić to, czego sam nie wybrałem”. Na często stawiane pytanie o przebaczenie i pamięć, odpowiada: „Przebaczyć to nie zapomnieć – przebaczyć, to umieć
z tym żyć
”. I dopowiada: „Największym wrogiem nie jest cierpienie, ale pamięć. Przypomina o „rocznicach” cierpienia, czyni człowieka więźniem jego przeszłości. Ale pamięć może stać się najlepszą przyjaciółką: dzięki niej wiem, co chcę robić inaczej – w dzieciństwie byłem bity, ale postanowiłem, że nie będę bił swoich dzieci. W kilku pokoleniach mojej rodziny był alkoholizm, ale postanowiłem, że moje dzieci i wnuki nie będą mogły powiedzieć, że są potomkami alkoholika”.

Tim jeździ po świecie i mówi ludziom, że skoro jemu udało się zbudować szczęśliwe życie, to innym też to się może udać, nawet jeśli dziś siedzą w więzieniu czy w poprawczaku. Jego świadectwo to świetne rekolekcje: pozwala zobaczyć we właściwych proporcjach to, co my (ja…) często uważamy w swoim życiu za wielki ciężar czy wielką krzywdę. Pokazuje działanie Boga w sytuacjach zdawałoby się najzwyklejszych, które okazują się przełomowe. Daje wiarę we własne siły. Uczy nie oceniać pochopnie ludzi, zwłaszcza tych, których łatwo uznać za „gorszych”. I przypomina stare prawdy: pozory mylą, a „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”…

Vera

P.S. Z Timem można się spotkać także przez jego książkę Silniejszy od nienawiści, wydaną po polsku: https://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,2323,Silniejszy-od-nienawisci
Na podstawie tej książki klerycy z Warszawskiego Wyższego Seminarium Duchownego stworzyli spektakl, dostępny na płycie CD.