Na początku było współczucie.

Tak było z komunizmem. Na początku chodziło o słuszne płace, możliwość dnia wolnego, istnienie związków zawodowych, niewyrzucanie nikogo na bruk z dnia na dzień, o to, żeby nie pracowały dzieci, itd. Ale szybko pojawiła się pokusa nowego świata, w którym nie będzie już samej możliwości wykorzystywania pracownika przez właściciela, bo już nie będzie właściciela, a wszystko będzie należało do wszystkich.

Trzeba było tylko dokonać kilka małych kroków: zabrać własność właścicielom, a tych, którzy nie chcieli należeć do proletariatu – wyeliminować. No i uciszyć Kościół katolicki, który przypominał o tym, że prawo własności indywidualnej to prawo natury, a z naturą nie warto zadzierać. Cena za przejście do stanu ostatecznej sprawiedliwości, gdzie już nigdy nie będzie wyzysku, krzywdy i niesprawiedliwości nie wydawała się być wygórowana.

Historia komunistycznego współczucia skończyła się katastrofą: Gułag, miliony ludzkich istnień, terror, zniszczona gospodarka wielu krajów, zniszczone sumienia, demoralizacja i zatrute środowisko moralne na długie dziesięciolecia.

W feminizmie również na początku chodziło o współczucie: o to, żeby kobiety mogły głosować, pracować, zarabiać, studiować i dziedziczyć jak mężczyźni. Żeby nie stanowiły własności mężczyzn. Żeby nie kończyły na bruku lub bez środków do życia, kiedy tak spodoba się ojcu, mężowi lub bratu.

Okazało się jednak, że na drodze do pełnej „sprawiedliwości” stoi natura: kobiety są dyskryminowane ponieważ w odróżnieniu od mężczyzn rodzą dzieci, co sprawia, że to one, a nie mężczyźni, ponoszą konsekwencje decyzji o współżyciu seksualnym, a to nierzadko na długie miesiące czyni je niezdolnymi do pracy i zależnymi od innych.

Dlatego pierwszym frontem walki drugiej fali feminizmu i całych kolejnych pokoleń feministek stało się – oprócz udoskonalania metod antykoncepcyjnych – prawo do zabijania własnych dzieci, czyli aborcja. Dopiero taka władza nad własnym ciałem, która sprawi, że kobiety będą mogły być w dziedzinie seksu tak nieodpowiedzialne jak mężczyźni uczyni je prawdziwie wolnymi.

Cena? Dziesiątki milionów ludzkich istnień i skrzywione sumienia tych wszystkich, którzy uczestniczyli w tym procederze. U źródeł sekularyzacji Zachodu jest więc także poczucie winy milionów mężczyzn i kobiet, którzy nie chcą, żeby Kościół przypominał im o ich winie: o tych dzieciach, które zostały poczęte, ale nie mogły się narodzić. W innych pozostał syndrom ocalonego – to olbrzymie pokłady poczucia krzywdy i bólu tych, którzy wiedzą, że ich bracia i siostry zostali zabici, a oni ocaleli tylko przez przypadek, bo gabinet aborcyjny był już zamknięty, albo mama po drodze jednak zatelefonowała do babci, która powiedziała, że pomoże. Jeśli nie będzie już Kościoła, nikt tego bólu i krzywdy nie będzie potrafił nazwać, zinterpretować i zabrać od człowieka, bo nikt już nie powie, że istnieje przebaczenie i miłosierdzie. Nienazwany ból i krzywda zdolne są do straszliwych rzeczy. Świat bez przebaczenia będzie straszny, pragnienie zapomnienia nie wystarczy.

Ruch LGBT również zaczął się od współczucia. Chodziło o to, żeby nikt homoseksualisty nie wyrzucał z pracy, nie dokuczał w szkole, nie obrażał, nie wytykał palcem, nie rzucał kamieniem.

Teraz chodzi już o to, żeby udowodnić, że wybór płci jest prawem człowieka, a upieranie się przy tym, że trwały związek mężczyzny i kobiety jest jedynym właściwym środowiskiem do wychowania dzieci jest przejawem rasistowskiego, ksenofobicznego i dyskryminującego innych myślenia. Oczywiście o tym prawie natury przypomina znów tylko Kościół, bo kto inny pośród zniszczonego przez grzech świata wie o tym, jaki kształt natury zmierzył dla stworzenia Stwórca natury.

Na początku jest współczucie, a potem jest już tylko gorzej.