Podszedł do mnie w tym tygodniu nieznany mi wcześniej kapłan – jak na moje oko – co najmniej dziesięć lat starszy ode mnie. I zadał mi nieśmiało pytanie, które zbiło mnie z tropu: „proszę ojca, jak głosić kazania?” Dominikanom nieco pochlebiał z powodu kazań i żalił się, bez wskazywania winnych, że nikt nie nauczył go głosić kazań. Pomyślałem: skoro ksiądz z taką dziecięcą prostotą mówi o swojej niemocy, to jego kaznodziejstwo jest na dobrej drodze. Homiliom nic bardziej nie może zagrozić jak kaznodziejskie zadzieranie nosa. Im więcej u kaznodziei poczucia bezbronności, tym większe otwarcie na Boga i dla Boga, i tym samym większy napływ Jego mocy. Zażenowany pytaniem, podzieliłem się swoim doświadczeniem bezradności. Powiedziałem, że staram się, jak tylko potrafię, odsłonić się przed Słowem ze swoją biedą i pragnieniem, by Ono mnie w niej karmiło, zanim o zaspokojeniu w Bogu zacznę mówić innym. Papież Franciszek w adhortacji „Evangelii Gaudium” (p. 150) zauważa, przywołując św. Tomasza z Akwinu:
Ktokolwiek chce przepowiadać, najpierw powinien być gotów, by poruszyło go Słowo i by stało się ono rzeczywistością w jego konkretnym życiu. W ten sposób głoszenie Słowa będzie polegało na aktywności tak intensywnej i owocnej, jaką jest «komunikowanie innym tego, co ktoś kontemplował»
Słowo Boże wytrwale wydobywa na zewnątrz to, co zranione, a co chciałby się przykryć tym, co wiemy, kim jesteśmy, co robimy…
„(…) przed przygotowaniem konkretnie tego, co powiemy w kazaniu, powinniśmy jako pierwsi pozwolić się zranić temu Słowu, które zrani innych” – kontynuuje Franciszek.
Ewangelie czytane w ostatnich dniach podpowiadają wiele n.t. kaznodziejstwa. Ukazują Jezusa, który głosi z mocą. Bynajmniej nie chodzi tu o taką moc, którą można manipulować doświadczenie egzystencjalne człowieka, zwłaszcza jego zranienia. Głoszenie Chrystusa opiera się na bliskości (Mt 9,18-26), które paradoksalnie jest zgodą na Jego zależność w relacji z ludźmi. Mógł On wskrzesić córkę Jaira na odległość i przejść obojętnie wobec faktu, że dotyka się Go jakaś bezosobowa “część” tłumu. Zapragnął spotkania, w którym zmierzył się twarzą w twarz wobec śmierci i choroby tych, którym przynosi nadzieję. Kaznodziejstwo Chrystusa nie poprawia statystyk: tyle uzdrowień, wskrzeszeń, egzorcyzmów… Dla Niego każda historia jest osobnym, pełnym światem osoby, którą rozpoznaje i przeżywa indywidualnie. Wjednej z rzymkich parafii papież Franciszek przedstawił bliskość jako skuteczną metodę duszpasterską w Kościele:
„Nie możemy tylko powtarzać: «musisz to, musisz tamto»; potrzebna jest bliskość, która jest czułością, jakiej nauczył nas Jezus”.
Bliskość Jezusa, ofiarowana raz na zawsze, także w Jego obecności jako niemocny na krzyżu, jest właściwym dopowiedzeniem każdego Jego cudu. Jest więc ona współodczuwaniem (Mt 9,32-37). Chrystus nie organizował uczniom szkoleń na temat skutecznych metod uzdrawiania, wskrzeszania, egzorcyzmowania… Zresztą Zły potrafi te wszystkie spektakularne znaki zamarkować, jak to uczynił w Garabandal. Jezus “widząc tłumy ludzi, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni”, prowadzi uczniów w kierunku współczucia, którego Zły nie jest zdolny nikomu okazać. Wobec każdej bolesnej historii człowieka, któremu głosimy dobrą nowinę powinniśmy ostatecznie pozostać „bezradnymi”.
Nie ten, co wstaje, bierze swe łoże i chodzi,
Lecz ci, co go od dawna bardzo dobrze znają,
Co go przynoszą –
Ręce mają zdrętwiałe, w przygarbionych plecach
Ból aż do szpiku, drążki noszy w dłoniach
Ślizgają się od potu. Nie dana im ulga,
Póki go nie przywiążą, żeby móc nim huśtać,
Gdy będą go unosić i spuszczać przez otwór
W dachu do uzdrowienia. Patrz: stoją, czekają,
Aż ochłodzą się dłonie poparzone liną,
A lekki zawrót głowy i niewiara minie –
Ci tam, co go od dawna bardzo dobrze znali.
Seamus Heaney, „Cud”
Gdy jako proboszcz regularnie prowadzę celebracje pogrzebowe to „wiem” co mogę powiedzieć a przecież nie wiem nic, gdy zacznę głęboko współodczuwać. Bliskość i współczucie czynią nas mocnymi w miłości, ale odbierają nam jednocześnie zabezpieczenie i przełamują dystans, które nadaje nam kaznodziejom ambona. Podczas trwającej pielgrzymki do Ameryki Południowej papież Franciszek, podczas spotkania z duchowieństwem, osobami konsekrowanymi i seminarzystami w szkole Don Bosco w Santa Cruz de la Sierra, powiedział:
Nie istnieje współczucie, które nie zatrzymuje się, nie słucha i nie solidaryzuje się z drugą osobą. Współczucie nie jest zappingiem (bezrefleksyjnością), nie oznacza przemilczania bólu, ale przeciwnie – jest właściwą logiką miłości. Jest to logika, która skupia się nie na strachu, ale na wolności, jaka rodzi się z kochania i stawia dobro innego ponad wszystko inne. Jest to logika, która rodzi się z braku strachu przed zbliżaniem się do bólu naszego ludu.
Homilia, jak zauważa papież w „Evangelii Gaudium” (p. 135) jest więc pewnego rodzaju sprawdzianem empatii kaznodziei, “punktem porównania w ocenie bliskości i zdolności spotkania pasterza ze swoim ludem”.
Nie do przecenienia jest wiedza i doświadczenie, których nabywamy przygotowując się do homilii. Jednak Jezus przestrzega przed „uskutecznianiem” homilii za pomocą bogatych środków (Mt 10,7-15). Chrystus bardziej pragnie, aby jego uczniowie szukali oparcia w mocy relacji i wspólnoty opartej o moc Ducha, niż na sile zewnętrznych środków: „ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie”. W czasie trwającej pielgrzymki do Ameryki Południowej papież Franciszek używał w Liturgii drewnianej feruli (krzyż papieski). Jak relacjonuje, pracujący w Boliwii o. Kasper Mariusz Kaproń OFM, wykonał ją młody emigranta z Somalii, o imieniu Fesal, który przybył do Włoch na łodzi, która zatonęła u brzegów Sycylii. Uratowany znalazł pracę w małym warsztacie stolarskim „Pègua Nèigra” w Sanremo, co w dialekcie liguryjskim znaczy „Czarna owca”, gdyż daje on zatrudnienie ludziom, których społeczeństwa dobrobytu zazwyczaj odrzucają. Papieska ferula uboga lecz wymowna w symbolice jest homilią, która uczy nas jak głosić, „by nie zniweczyć Chrystusowego Krzyża” (1Kor 1, 17).
Dziękuję.