(por. J 6,24-35)
Nieustannie jesteśmy poddawani wyborowi: podporządkować sobie innych do własnych planów i potrzeb, czy też w swoich planach i potrzebach otworzyć się na drugiego, by doświadczyć wsparcia, które przychodzi w wolności. Dotyczy to także Mesjasza, Chrystusa Pana. Chrześcijanin ma wybór co do wizji królowania, czyli obfitowania. Nasza dojrzałość duchowa określa, jakiego oczekujemy Mesjasza. Czy takiego, którego potraktujemy instrumentalnie, podporządkowując Go swoim planom, czy też uwierzymy w Mesjasza, który wyłącznie na drodze zaufania nie tyle nam „coś” ofiarowuje, ile „mocą działającą w nas może uczynić nieskończenie więcej niż prosimy i rozumiemy” (Ef 3,20), czyli daje nam siebie samego.
Po tym, jak Chrystus spektakularnie nakarmił głodne tłumy, nie dał siebie jednak zamknąć w roli marionetkowego króla, który nie miałby nic wspólnego z pokorną i służebną naturą zapowiadanego królestwa. Wówczas tłum zaczął rozglądać się pod okiem Piłata za innym mesjaszem: „Nie tego, lecz Barabasza” (por. J 18,33–40). Nie wystarczyło, że nakarmił i uzdrawiał, teraz powinien wręcz nagiąć rzeczywistość tego świata do różnego rodzaju naszych ziemskich oczekiwań: „powiedz mojemu bratu, żeby się podzielił ze mną spadkiem” (por. Łk 12,13–21). Takich mesjaszów, którzy są gotowi obiecać nam „sprawiedliwość” tylko dla nas, nie wykluczając ziemskich oczekiwań Kościoła, znajdzie się wielu. Ich skuteczność jest jednak krótka, „bo przemija postać tego świata” (1 Kor 7,31), a my ostatecznie zostawieni zostajemy z naszym rozgoryczeniem: „a myśmy się spodziewali”.
„Barabasz jest postacią mesjańską. Wybór: albo Jezus, albo Barabasz nie był przypadkowy; naprzeciw siebie znalazły się dwie postacie mesjańskie, dwie formy mesjanizmu. Staje się to jeszcze wyraźniejsze, jeśli zwrócimy uwagę na to że „Bar-Abbas” znaczy „syn ojca”. Jest to typowe mesjańskie określenie, kultowe imię wybitnego przywódcy ruchu mesjańskiego. […] w wielu rękopisach ewangelii, aż do trzeciego wieku, człowiek, o którego tu chodzi, nazywał się „Jesus-Barabbas” – „Jezus syn ojca”. Wygląda to tak, jakby był sobotwórem Jezusa, który na inny sposób wysuwa te same roszczenia. Zatem wyboru trzeba dokonać między Mesjaszem, który toczy walkę, przyobiecuje wolność i własne królestwo, a owym tajemniczym Jezusem, który głosi utratę samego siebie jako drogę do życia” – pisał Benedykt XVI w “Jezusie z Nazaretu” (cz. I, s. 47).
Wiara w Jezusa, który rozprawi się „tu i teraz” z niesprawiedliwością, z krzywdą, ukarze winnych i da zwycięstwo naszej opcji jest naiwna, a jej cenę stanowi pokusa ograniczenia wolności i podporządkowania się fałszywemu bogu, której uległ zniecierpliwiony lud wyprowadzony przez Boga z Egiptu: „Uczyń nam boga, który by szedł przed nami, bo nie wiemy, co się stało z Mojżeszem, tym mężem, który nas wyprowadził z ziemi egipskiej” (por. Wj 32,1–6). Zaufanie Bogu jest trudniejsze, ale za to ostatecznie szczęśliwsze: „błogosławieni (szczęśliwi), ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie” (Mt 5,3). Zaufać jest trudniej niż żądać od Jezusa, by ustawił życie osobiste, rodzinne, społeczne i kościelne według mojego pomysłu. Głupcem – powiada Pan – co oznacza, że naiwnym i nierozsądnym jest ten, kto w lęku o jutro „skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem” (Łk 12,21). Mądry jest ten, kto zaopatrzył się i wzbogacił w ufność, bo jej świat odebrać nie może.
Ci bowiem, „którzy w Nim pokładają nadzieję, uświęcają się” (1 J 3,3), to znaczy otwierają się na nieskończone przestrzenie hojności Ojca, który mówi przez swego Ducha: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy” (Łk 15,31). Stąd mistrzyni małej drogi ufności, św. Teresa z Lisieux, mówiła Bogu: „wybieram wszystko”.
„Gdybyśmy dzisiaj mieli dokonać wyboru, czy Jezus z Nazaretu, Syn Maryi, Syn Ojca, miałby jakąś szansę? Czy my w ogóle znamy Jezusa? Czy Go rozumiemy? Czy może zarówno wczoraj, jak i dzisiaj, nie musimy z całych sił próbować poznawać Go całkiem na nowo? Kusiciel nie jest to tego stopnia nachalny, żeby nam wprost zaproponował adorowanie diabła […]. Co takiego właściwie dał nam Chrystus, jeśli nie zbudował światowego pokoju, powszechnego dobrobytu, lepszego świata? Co nam przyniósł? Odpowiedź jest prosta: Boga. Przyniósł nam Boga, którego oblicze powoli odsłaniało się, poczynając od Abrahama, poprzez Mojżesza i Proroków, aż do piśmiennictwa dydaktycznego – Boga, który ukazał swe oblicze tylko w Izraelu i którego narody całego świata czciły w różnorodnych znakach będących cieniem rzeczywistości – tego Boga nam przyniósł, Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba, prawdziwego Boga dał ludom całej ziemi. Przyniósł nam Boga: teraz znamy Jego oblicze, teraz możemy Go wzywać. Znamy drogę, którą jako ludzie mamy iść na tym świecie. Jezus przyniósł Boga, a tym samym prawdę naszego „dokąd” i „skąd”. Dał nam wiarę, nadzieję, miłość. Jeżeli uważamy, że za mało, to tylko z powodu zatwardziałości naszego serca” – kontynuuje Benedykt XVI.
wpis jest fragmentem mojej książki “Zaskoczony wiarą. Między Jerychem a Jerozolimą”, W drodze 2014.
p.s. Chrystus, który nakarmił tłumy, w swym człowieczieństwie sam stał się Tym, który sam łaknie i pragnie. Począwszy od swego poczęcia i narodzenia znalazł się w potrzebie tego, co najbardziej podstawowe, jak czułość i bycie kochanym, sen, pokarm… Potrzebującym był do końca swych człowieczych dni, aż do kresu życia, gdy został pozbawiony prawa do czegokolwiek ze strony świata i wołał: “pragnę”. I w tym ogołoceniu dał świadectwo ufności, że w Bogu zawsze można się nasycić: “Moim pokarmem jest pełnić wolę Tegom który Mnie posłał” (J 4, 34). A wolą Ojca jest miłować Syna… w Nim każdego z nas – człowieka w nie jednej potrzebie.
…przybrakłoby liter ( i spacji),by podziękować za bezcenne przypomnienie ,że przy Kimś i przez Kogoś i w Kimś smaku’jemy- w Nie Jednej potrzebie. ( czy ”p.s.” uroczyściej przeczytane-przepisane ,nadaje się do …listów rozpoczętych atramentem,niedokończonych ołówkiem znalezionym,jako p.s. …dopowiedż sycącej Obietnicy??) dzięki.