Czy w świetle nauki Kościoła osoby niewierzące mają szansę na zbawienie?

 

Przed kilkoma dniami wysłuchałam kazania, z którego treścią nie umiem się zgodzić. Zakładając, że słuchałam wnikliwie i dobrze zrozumiałam przekaz sympatycznego Ks. Proboszcza naszej parafii, uznał on, iż nie wystarczy być naprawdę dobrym dla innych człowiekiem, by – bez wiary w Boga – zostać zbawionym. Jest się wówczas wspaniałym humanistą, ale do nieba dostać się będzie trudno, ponieważ kluczowe jest to, jaki mamy stosunek do Pana Jezusa i czy do Niego przez wiarę „należymy” (choćby w godzinie śmierci).

Myślę, że te słowa mogły zaniepokoić słuchaczy. Mamy bliskich, którzy z różnych względów Kościołowi i Panu Bogu nie ufają, ale daliby się pokroić dla innych. A niejednokrotnie przyczyną ich takiego a nie innego stosunku do wiary jest skuteczne odstraszanie od niej przez ludzi Kościoła!

Łatwiej mi byłoby zrozumieć odwrotny, niż usłyszany, przekaz: trudno tym, którzy właśnie powtarzają „Panie, Panie”, a ich martwa wiara pozbawiona jest uczynków miłości. Czy to nie z tego powodu Pan Jezus zżymał się na faryzeuszy? Czy to nie w miłości zawiera się całe Prawo?

Zainteresowałam się tą kwestią parę lat temu. Przypominam tekst, w którym starałam się wyłożyć naukę Kościoła na ten temat oraz owoce moich poszukiwań.

Mała Teresa napisała do swojej siostry: „Pan Bóg jest daleko lepszy niż myślimy!” I sama bardzo w to wierzę. Może Ksiądz Proboszcz zgodzi się odpowiedzieć na moje wątpliwości? Mogłaby wywiązać się ciekawa rozmowa…

 

Incognito

Pan Jezus niewierzących

 

„Niewiarę wiara może przezwyciężyć jedynie wtedy, gdy ją obejmie” (T. Halik)

 

„Gdzie miłość wzajemna i dobroć, tam znajdziesz Boga żywego”. Hymn liturgiczny, śpiewany podczas obrzędu umywania nóg w Wielki Czwartek, zdaje się przypominać, że Boga spotkać można nie tylko w granicach Kościoła i nie tylko w Eucharystycznych postaciach Ciała i Krwi. Bóg  żywy pozwala się dotykać tym także, którzy nie są świadomi, że Go dotykają.

 

Ateista w drodze do Emaus

On ukrywa się, pokornie obecny w szlachetnych aktach miłości i prostej, bezpretensjonalnej dobroci. Incognito – Bóg ukryty, którego nie rozpoznają osoby niewierzące, a „żyją w Nim, poruszają się i są”, ilekroć natchnione przez Bożego Ducha czystym sercem kochają bliźnich. Są wówczas jak dzieci w łonie matki, nieświadome jej obecności, a niesione przez nią tuż pod sercem. Spotykają Go także, gdy obdarzeni przez kogoś bezinteresownym gestem życzliwości, przystają zadziwieni. Tak, coś szczególnego dzieje się w człowieku, ilekroć dotyka dobroci i miłości; przemilczany skrzętnie szmer duchowej tęsknoty rezonuje z objawiającą się dyskretnie czułością Stwórcy, spływającą poprzez dłonie i serce kochającego człowieka, niczym oliwa na ranę.

Jest taka scena w Ewangelii, gdy Jezus uzdrawia incognito. Dostrzega chromego nad sadzawką i uzdrawia Go z własnej inicjatywy. Uzdrowiony zapytany przez faryzeuszów kto go uleczył odpowiada, że nie wie. „Jezus odsunął się od tłumu, który był w tym miejscu” (J 5, 13) zapewne zaraz po dokonaniu cudu. Jest więcej fragmentów w Ewangelii, gdzie Jezus chce pozostać incognito – prosi, by nie rozpowiadać o cudach, ucisza złe duchy, by Go nie ujawniły. Podobnie dzisiaj wędruje po laickim świecie i w dobru spotyka ludzi niewierzących i jest blisko nich. Simone Weil uważa, że właśnie w spotkaniu z nimi, w specyficzny sposób uwidocznia się bezinteresowność Jego miłości. „Jedna z najwspanialszych radości, jaką daje ziemska miłość, czyli służenie ukochanemu tak, aby o tym nie wiedział, w przypadku miłości Bożej możliwa jest chyba tylko poprzez ateizm”.

Kiedy człowiek dotyka Boga, nie wiedząc o tym? Jezus wędrował z uczniami do Emaus. Ich oczy nie poznały Go, gdy On czynił im dobro: wyjaśniał Pisma i pocieszał smutnych. Potem pytali siebie: „Czy serce nie pałało w nas?” (Łk 24,32) Te momenty, gdy Bóg, choć incognito, lecz żywy i prawdziwy spotyka człowieka egzystencjalnie w doświadczeniu ludzkiej miłości, prostej dobroci, zdradza „pałanie serca”: robi nam się „ciepło na sercu”, zdejmuje nas wewnętrzne wzruszenie. Dusza „rozkoszuje się” kojącymi promieniami Prawdy, choć jej nie nazywa z Imienia. Kiedy jednak człowiek zrozumie, że obejmował wówczas Boga, w którego nie wierzył?

Uzdrowiony nad sadzawką i uczniowie z Emaus w końcu odkrywają, że to Jezus uczynił im dobro. I każdy człowiek z czasem zrozumie momenty, gdy Bóg przychodził, by go kochać, lub kochać przez niego. Jak ktoś, kto ukochaną osobę miękko dotyka i głaszcze, gdy ta śpi.

Być może w obliczu śmierci, w poczuciu spełnionego życia rozpozna towarzyszącego mu Wędrowcę i chwile Jego epifanii.

 

Ateista zbawiony

A być może dopiero w niebie.

<<Wówczas zapytają sprawiedliwi: „Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? Spragnionym i daliśmy Ci pić?”>> (Mt 25,37) Ewangeliczny opis Sądu Ostatecznego wskazuje najważniejsze kryterium miłości Boga: miłość potrzebujących. Ktoś, kto kocha ludzi, szczerym, prawym i ofiarnym sercem, nie może być nieprzyjacielem Boga, który z nimi się utożsamia; nawet, gdy w Boga nie wierzy. Duch święty jest jedynym źródłem dobra i miłości w świecie, a zatem człowiek, także nieochrzczony, który żyje miłością, jest pod działaniem Ducha Bożego; nawet, gdy o tym nie wie. Właśnie „postawa wobec bliźniego – jak podaje Katechizm w nauce o Sądzie – objawi przyjęcie lub odrzucenie łaski i miłości Bożej” (KKK 678).

Formuła autorstwa św. Cypriana „Poza Kościołem nie ma zbawienia” jest oczywiście aktualna. Tyle, że Kościół obejmuje także tych, „którzy szukają nieznanego Boga po omacku i wśród cielesnych wyobrażeń”; od nich „Bóg sam również nie jest daleko (…) Ci bowiem, którzy bez własnej winy nie znając Ewangelii Chrystusowej i Kościoła Chrystusowego szczerym sercem jednak szukają Boga i wolę Jego przez nakaz sumienia poznaną starają się pod wpływem łaski pełnić czynem, mogą osiągnąć wieczne zbawienie”. Podobnie i ci, którzy „bez własnej winy w ogóle nie doszli jeszcze do wyraźnego poznania Boga, a usiłują, nie bez łaski Bożej, wieść uczciwe życie”. Kościół dostrzega w nich „cokolwiek z dobra i prawdy”. (Konstytucja dogmatyczna o Kościele 16).

 

Ateista niewinny

Konstytucja dwukrotnie akcentuje, że nieznajomość Ewangelii lub niepełne poznanie Boga może być niezawinione. Myśl tę odnajdujemy także w Katechizmie, gdzie w paragrafie o Sądzie Ostatecznym czytamy, że „nastąpi wtedy potępienie zawinionej niewiary, która lekceważyła łaskę ofiarowaną przez Boga” (KKK 678).

Dzisiaj na globie trudniej o zakamarki, gdzie nie dotarli misjonarze. I wydaje się, że uproszczoną i niewystarczającą interpretacją „niezawinionej niewiary” byłoby odnoszenie jej wyłącznie do ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o Chrystusie.  Przyczyną takiej niewiary może być przecież brak świadków; wówczas odpowiedzialność za niewiarę naszych braci spada na nas, chrześcijan, gdy znając Boga, nie głosimy Go życiem i miłością.

O niewiarę łatwo także wtedy, gdy obraz głoszonego Boga jest wypaczany. Jaki obraz Boga zdarza się (a może dominuje?) w apostolskim przekazie polskiego Kościoła? Czy jest to Bóg, który stoi po naszej stronie? Trudności z wiarą w nieprawdziwego Boga wydają się uzasadnione. Jak przyjąć do serca Boga, któremu nie ufam? Jak oddać życie Bogu, którego się lękam? Który ustami prawych katolików wciąż wytyka mi, jak bardzo jestem niemoralny?

Nawet, gdy pod wpływem takiego przekazu nie odrzucę wiary, moja wiara w Boga nie będzie wiarą Bogu. Nie sięgnie głębi Ja, które będę przed „nieznanym Bogiem” trzymał w bezpiecznej odległości. Skądinąd nie wiadomo co bardziej warte szacunku – niezintegrowane życie i osobowość, gdy przyznaję się do wiary w zmartwychwstanie Boga, jednak fakt ten w żaden sposób nie kształtuje mojej codzienności – czy konsekwentna niewiara.

Św. Tomasz z Akwinu uznał, że postępowanie zgodne z sumieniem jest właściwe i konieczne, szczere i prawe, nawet gdy błędne sumienie nakazuje nam Boga odrzucić. Jak łatwo dzisiaj, w obliczu cywilizacji relatywizmu i rozbitych rodzin, o błędne sumienie! Wydaje się, że spojrzenie katolika na ateizm powinno uwzględniać tajemnicę jego przyczyn w duszy tego człowieka, które najlepiej widzi Bóg. Szczególnie, że naprawdę trudno wyobrazić sobie człowieka, któremu dane jest poznać prawdziwego Chrystusa, przez żyjących Dobrą Nowiną zostać przyjaźnie przyjętym, doznać spoczynku i szczęścia niespokojnego serca, gdy dotyka Miłości zupełnie darmowej – i który decyduje się na niewiarę. Wydaje się, że wymaga to wyjątkowo silnej woli. Tak, trudno człowiekowi jako duchowej istocie, głodnej nadprzyrodzoności, o w pełni przez niego zawiniony ateizm.

Najważniejsze wydaje się więc „szczere szukanie Boga”, jak czytamy w dokumentach Kościoła. Paul Tillich twierdził, że linia podziału nie przebiega między wierzącymi i niewierzącymi, ale między obojętnymi, a tymi, których „pytanie o Boga” angażuje egzystencjalnie. Obojętnych, zastygłych i pewnych siebie znajdziemy tak wśród ateistów, jak i wśród chrześcijan. Do jednych i drugich trudno mówić Bogu. Zupełnie inną postawą jest żarliwe szukanie Boga przez chrześcijan, bądź szczere zmaganie się ateistów z niewiarą i Bogiem.

 

Ateista w sercu Kościoła

W ostatnich tygodniach Polskę odwiedził Generał Zakonu Dominikanów, O. Bruno Cadore, który spotkał się także ze świeckimi dominikanami. Mówił do nas, że mamy być przyjaciółmi świata, że musimy się wspólnie uczyć jak kochać ten świat.

Zakon dzisiejszy ma pokazywać, że Kościół ma zaufanie do świata i że świat będzie zbawiony (…) My ufamy Bogu, który pragnie zbawienia świata. W dzisiejszym świecie boję się pewnego rodzaju rozróżnienia między grzesznikami i nie-grzesznikami, doskonałymi i niedoskonałymi, tymi, którzy mają rację i jej nie mają. My głosimy Pana, który zdecydował, by swoje własne przeznaczenie związać z przeznaczeniem ludzkości, która bywa dobra i zła, doskonała i niedoskonała, mająca i nie mająca racji. (…) Należy zatem wykonać zwrot od pokuty do miłości i zaufania.

Rzeczywiście wydaje się, że należy ostatecznie porzucić retorykę „złego świata grzeszników”, z którymi kontakty należy ograniczać (by się nie skalać), i która raczej każe zająć się pokutowaniem za ich grzechy. Ludzie obrzeży, współcześni Zacheusze, poszukujący, ale i stojący z dala zostaną straceni, gdy ich wytkniemy palcem. „Przemówić do Zacheusza może tylko ten, dla kogo ów człowiek (…) nie jest kimś obcym i nieznajomym; ten, kto nim nie pogardza i komu nie jest obojętny; ten dla kogo nie jest dalekie także to, co dzieje się w jego myśli i sercu” (T. Halik). Halik zachęca, by przestać traktować ateizm jako kłamstwo, a ukazać go jako niedopowiedzianą prawdę, która wszakże jest udziałem tak samo osób wierzących, które stoją u progu tajemnicy. Ateizm bywa etapem dojrzewania wiary, milczeniem Wielkiej Soboty, gdy na powierzchni puste tabernakula, Bóg złożony w grobie, a w głębi toczy się decydujące zmaganie. Czyż nawet i Chrystus, jak zauważa Chesterton, przez chwilę na krzyżu nie wydawał się ateistą?

Stanąć ramię w ramię z ludźmi, którzy mają opory, którzy zachowują odległość. Ofiarować im rozumiejącą bliskość. Podział między nami jest w dużej mierze iluzoryczny. Ich niawiara i nasza wiara stanowią etapy drogi. Wszyscy nie wiemy, i nasza, i ich prawda jest niedopowiedziana; możemy zatem szukać z szukającymi i pytać z pytającymi. Wszyscy przez dobro i miłość dotykamy Boga, jedni świadomie, inni nie. Wreszcie nie znamy przyczyn ich niewiary; z pewnością są bolesną tajemnicą, po cóż więc naszą oceną dokładać im cierpień. Warto zrezygnować z pychy posiadaczy Prawdy, wystrzegać się tak obecnej w naszym Kościele moralizny, „trucizny pesymistycznego, zapyziałego moralizatorstwa”, jak pisze Halik, jak i wyświechtanych frazesów religijnych. Jak Jezus, wypatrywać oddalonych. On zwracał się do ludzi „z obrzeży środowiska”, Samarytanie, celnicy, prostytutki, grzesznicy, chorzy, kalecy, wyrzutki. Im poświęcał wiele uwagi i w swoich przypowieściach podkreślał ich wartość i dobro.

Św. Teresa z Lisieux chciała „w sercu Kościoła być miłością”. Krótko przed śmiercią wyznała, że straciła wiarę w życie wieczne i że dręczą ją myśli najgorszych ateistów. Przyjmuje je jako możliwość jej solidarności ze wszystkim niewierzącymi. Co ciekawe nie traktuje tego jako pokutę za nich, jako ofiarę zastępczą; „chodzi jej o co innego: nie o wciągnięcie owych niewierzących do wnętrza Kościoła [ze względu na szacunek dla ich samostanowienia – MW], ale raczej o to, by owo wnętrze rozszerzyć o doświadczenie ciemności; ona swoją solidarnością z niewierzącymi zdobywa dla zbyt dotychczas zamkniętego Kościoła nowe terytorium razem z tymi, którzy je zamieszkują” (T. Halik). Swoją miłością w Sercu Kościoła objęła owym Sercem braci – jak ona wówczas – niewierzących, wątpiących, pozbawionych nadziei.

 

Ateista na Uczcie

Niezwykłe zdarzenie miało miejsce w czasie tegorocznych obchodów Wielkiego Czwartku w opactwie benedyktynów z Einsiedeln w Szwajcarii. Opat zaprosił na liturgię grono pacjentów i lekarzy zapoznanych w klinice, w której wcześniej był leczony. W większości byli to ludzie niewierzący. Poprosił ich, by zgodzili się stanowić dwanaście osób, którym kapłan w czasie liturgii umywa stopy.

Po kazaniu uklęknął u stóp swoich niewierzących braci i sióstr i obmył im nogi. Tuż przed Komunią, zabrał głos i poprosił by do stołu Pańskiego zbliżyli się wszyscy, także ci, którzy „z różnych względów” nie mogą przyjąć Ciała Boga. „Podejdźcie ze skrzyżowanymi na piersiach dłońmi po błogosławieństwo Boże, aby dziś nie było nikogo, kto nie doświadczy miłości Bożej”.

To wydarzenie zdaje się odpowiadać intuicji Generała Bruno Cadore – by znaleźć nowy język dialogu z naszymi braćmi z obrzeży, by odejść od podziałów. Św. Jan od Krzyża pisał: „Gdzie nie ma miłości – zasiej miłość, a znajdziesz miłość”, a przecież tym samym „gdzie nie ma Boga – zasiejesz Boga i znajdziesz Boga”.

 

(źródło: „Tygodnik Powszechny” 31/2012; tygodnikpowszechny.pl)