To mój pierwszy wpis na blogu. Zapraszam do spotkań z ludźmi, światem, który stał mi się bliski od ponad dwudziestu lat. Ten świat, to od 1993 roku Białoruś, później od 1998 Ukraina, a od końca grudnia 2012 Krym. Zacznę od refleksji, która zrodziła się 17 września 2013 roku po pogrzebie jednej z naszych jałtańskich parafianek, śp. Wandzie-Róży.
Miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt, *
osiemdziesiąt, gdy jesteśmy mocni.
A większość z nich, to trud i marność, *
bo szybko mijają, my zaś odlatujemy.
Któż może poznać siłę Twego gniewu *
i kto znieść zdoła moc Twego oburzenia?
Naucz nas liczyć dni nasze, *
byśmy zdobyli mądrość serca.
Powróć, Panie, jak długo będziesz zwlekał? *
Bądź litościwy dla sług Twoich.
Nasyć nas o świcie swoją łaską, *
abyśmy przez wszystkie dni nasze mogli się radować i cieszyć.
Daj radość w zamian za dni Twego ucisku, *
za lata, w których zaznaliśmy niedoli.
Niech sługom Twoim ukaże się Twe dzieło, *
a Twoja chwała nad ich synami.
/ Z Psalmu 90 /
Od ośmiu miesięcy przyszło mi proboszczować na Krymie, gdzie w Jałcie prowadzimy parafię. Duszpasterstwo dotyczy tych, którzy przychodzą do kościoła, czyli są to ludzie mieszkający na terenie dużej Jałty oraz gości – wczasowiczów. Okres letni to czas od maja do końca września. Wtedy rzeczywiście „przewija się» przez nasz kościół ogromna ilość ludzi. Większość z nich to turyści, którzy mimo informacji, aby w strojach plażowych nie wchodzić na teren kościelny jednak usiłują się przedostać do świątyni. Wielka pokusą jest także zrobienia sobie zdjęcia na tle palm, czy bananowców. Dla wielu z nich to pierwsze być może spotkanie ze świątynią katolicką. Na niedzielnych mszach mamy pełny komplet wiernych. Są to oprócz naszych parafian, katolicy z dużych miast Ukrainy, oraz przyjezdni, z Rosji, z Polski, z Białorusi. Oprócz posługi typowej jak dla parafii: msza, spowiedź, indywidualna katecheza, jest jeszcze jedna forma apostolstwa, którą można by nazwać ewangelizacją. Są to pogrzeby. Nie jest ich aż tak dużo, ale każdy pogrzeb to spotkanie z żywymi, których gromadzi zmarły. Element religijny, modlitwa jest dla większości ważna, ale graniczy to z jakimś zabobonem, czy myśleniem magicznym. Ważniejsze od modlitwy jest to jak zmarłego w trumnie ułożyć do ziemi … np. czy nogami do krzyża aby jak będzie opuszczał grób w dniu sądu ostatecznego, aby mógł się od razu wdrapać do nieba po krzyżu…. Czy należy włożyć zmarłemu butelkę z wódką, tak na wszelki wypadek… Kiedy okazało się, że krzyż który miał być stawiony na grobie był prawosławny, podpity mężczyzna powiedział mi, że on zaraz przyniesie piłę i zaraz zetnie poprzeczną belkę. Powiedziałem, że to w tym momencie nie jest już tak ważne… Tym bardziej, że później będzie robiony nagrobek i wtedy zostanie postawiony prosty krzyz, już bez poprzecznej belki… Przykłady można mnożyć, i nie wiadomo czy się śmiać czy płakać… Takie jest życie, często trudne, aż do bólu pełne jakiejś biedy, niesprawiedliwości, a czasami jakiegoś niepoukładania. I tak czasami nie wiadomo kto jest winien za ten stan rzeczy …
Każdy pogrzeb to inna historia zmarłego, którego polecamy Bożemu Miłosierdziu, bywa i tak, że zmarła osoba była katolikiem, ale w kościele bywała rzadko, czasami latami nie przystępowała do sakramentów. Nawet mowy o ślubie nie ma co wspominać… Trudno kogoś winić, czy robić komuś wyrzuty, w sumie zmarłemu już to nie pomoże w niczym. Pozostaje garstka ludzi pochylona nad trumną, żywych, którzy czekają na słowo pocieszenia, na modlitwę. Ich życie jeszcze przed nimi… I dlatego właśnie pogrzeb to miejsce głoszenia Słowa Życia. Bardziej to przypomina rzucanie ziarna, które nie wiadomo, kiedy wzrośnie, czy w ogóle ma szansę na wzrost… Ważne jest to, aby głosić, aby rzucać ziarna, które mam nadzieję przyniosą plon. Nie ważne kiedy i jak, ale istotne jest to, że Pan Bóg ma różne sposoby dotarcia do człowieka, i być może ta modlitwa nad zmarłym jest taką szansą dla tych, którzy nie znają modlitwy Ojcze Nasz.
Historie zmarłych, których Pan przyjął do siebie, to historie pełne jakiejś beznadziei, jakiegoś otumanienia. Nawet trudno to nazwać, łatwiej pojąć jakimś „szóstym zmysłem”. To taki realizm,
Miesiąc temu o. Janusz był u naszej parafianki, pani Wandy. Już od kilku miesięcy leżała przykuta do łóżka. Udzielił jej namaszczenia chorych. Pogrzeb był 14 września, w dzień Święta Podwyższenia Krzyża Świętego. Od rana pogoda była nieciekawa. Wydawało się, że deszczu nie będzie. Pod nasz kościół zajechał jeep. Znajomy sióstr pani Wandy przyjechał po mnie, aby nie zabrać na tzw. Nowy cmentarz. Jest on położony w pięknej okolicy, po drodze na szczyt góry Ai Petri. Jechaliśmy jakieś 9 km. Po kilku minutach zaczęło padać. Z początku mżawka, potem rozpadało się na dobre. Przy wjeździe na drogę na Ai Petri okazało się, że akurat tego dnia organizowane są wyścigi samochodów. Przyjechały reprezentacje z 12 krajów. Przed nami stał milicjant, młody chłopak. Powiedział krótko, nie ma możliwości dojechać na cmentarz. Próbuję tłumaczyć z kierowcą, że za nami wiozą zmarłą i mamy wyznaczony na dziś pochówek. Żadne argumenty do niego nie przemawiały. Dopiero na moje pytanie, w którym miejscu zaczyna się wyścig, okazało się, że cała impreza zaczyna się powyżej cmentarza. Zostaliśmy puszczeni. W pogrzebie uczestniczyły 4 osoby, dwie siostry siostrzenica i kierowca, który w momencie ogromnego deszczu schował się do auta. Po jedną parasolka staliśmy ledwo się mieszcząc. Po kilku minutach krople deszczu spadające z mojego kaptura na czarną kapę lały się strużkami. Po odczytaniu modlitw udaliśmy się z wniesienia, na którym była ustawiona trumna, do miejsca pochówku położonego w dolnej części cmentarza. Szliśmy po ścieżce, która w momencie ulewy zamieniła się w rwący strumyk. Kiedy dotarliśmy do wykopanego dołu okazało się, że krzyż jest prosty, bez prawosławnego ornamentu, ale siostrzenica zmarłej powiedziała mi, że ciocia była katoliczką, ale one są prawosławne. Kiedy już siedzieliśmy w jeepie, i wracaliśmy do Jałty wyjaśniła się zagadka. Świętej pamięci Wanda urodzona w 1931 roku, w Leningradzie, straciła mamę w czasie blokady tego miasta. W czasie II-j wojny światowej podczas oblężenia miasta przez Niemców, które trwało dwa i pół roku, od 8 września 1941 do 27 stycznia 1944 zginęło ponad milion mieszkańców tej Wenecji północy. To co się działo w tym czasie, to jeden wielki koszmar… Po śmierci mamy, Wandą zaopiekowała się sąsiadka, która miała dwie córki. I to one właśnie traktowały ją jak swoją siostrę. W latach sześćdziesiątych zeszłego stulecia przeprowadzili się do Jałty i tutaj zamieszkali. Wanda-Róża, tak jak ją tutaj nazywali, miała męża, ale on zmarł jakieś dwadzieścia lat temu. Dzieci nie mieli. Ciocia mieszkała do końca swych dni razem z nimi. Siostrzenica mówiła, że ciocia nigdy się nie żaliła, ale z jakąś wydawać się dziwną pogodą ducha przyjmowała to, jak Pan Bóg ja doświadczał. Widać, ze się zgadzała na to wszystko… Tak jak cicho żyła też i cicho zgasła.
Ta krótka historia związana z pogrzebem, z deszczem w Jałcie i pogoda jesienną mimo bardzo ciepłych dni jest okazją do szerszej refleksji nad tym, jak nawet w pogmatwanych wydawało się po ludzku historiach jest obecna zgoda na Bożą Opatrzność. Może to jakieś szaleństwo, a może po prostu bezgraniczne zaufanie, że i tak w ostatecznym rachunku wszystko skończy się dobrze, tak jak dobry Bóg to przewidział.
17 września 2013 byliśmy jeszcze z kumplem w Bakczysaraju. Natomiast dwa dni później przybyliśmy do Jałty i faktycznie było dosyć deszczowo. Pamiętam, że zostawiłem swój parasol na deptaku koło pomnika Lenina.
Jakieś trzy studentki z Gdańska spotkane w Bakczysaraju podały nam Ojca numer telefonu. Wpuściła nas jakaś kobieta (siostra zakonna?), choć nie bardzo chciała. Była już właściwie noc. Nie było dla nas w sumie miejsca, bo w domu katechetycznym (czy czymś takim) gościły dzieci ze szkoły podstawowej w Pelplinie. Było bardzo miło. Dano nam jedzenie. Spaliśmy w końcu na karimatach w kościele. Prysznic wzięliśmy w zakrystii.
Nie udało się spotkać osobiście. Napisaliśmy tylko smsa z podziękowaniami.
Jeszcze raz serdeczne dzięki!