W poprzednich odcinkach: róża, skrzypce i pogrzebacz. W dzisiejszym odcinku: czescy Indianie, azjatyccy Węgrzy i inne ludy. A także dominikanie, jezuici i werbista.

Zdaje się, że dzisiejszy odcinek będzie barbarzyńsko pstrokaty; w ten sposób będzie podobny do opisywanej treści. Czy tak musi być? Tak musi być – powiada Beethoven, rewolucyjny klasyk. Będzie długo i niekoniecznie szczęśliwie, bo nie wiem, czy uda się połączyć wszystkie wątki. Jak pyta doktor Watson (opowiadanie Ofiara miłości z tomu Księga przypadków Sherlocka Holmesa w przekładzie Zofii Wawrzyniak),

jak na przykład szukać powiązań między rozwścieczonym wilczurem a podróżą do Czech lub człowiekiem idącym po korytarzu w środku nocy na czworakach?

Jak wiadomo, za sprawą Sherlocka Holmesa do skandalu w Czechach nie dochodzi. W opowiadaniu pod tym właśnie tytułem Watson skarży się na cygańskie (bohemian) obyczaje swojego przyjaciela, a ten z kolei bez trudu rozpoznaje w zamaskowanym gościu króla Czech (Bohemia).  Oto Wilhelm Gottsreich Sigismond von Ormstein, czeski Niemiec, władca odległego państwa*, operetkowy w swoim barbarzyńskim przepychu. Operetkowy król nie pasuje do królowej opery, KOBIETY, Ireny Adler.

Bohema, Bohemia – same te wyrazy wywołują zamieszanie. Opera Cyganeria/La Bohème nie opowiada o Cyganach ani o Czechach. Pierwsi pojawiają się w CarmenTrubadurze, a w Czechach dzieje się akcja Wolnego strzelca, nie mówiąc o operach Smetany i Dvořáka. Obyczaje króla Czech z opowiadania Conan Doyle’a nie mają nic wspólnego z cyganerią etniczną ani artystyczną. To raczej król Dulskich. Co innego Holmes, strzałami z pistoletu wypisujący na ścianie inicjały królowej. Angielskiej królowej, ma się rozumieć.

Chesterton zastanawiał się niegdyś, czy wskutek powstania Czechosłowacji zmieni się angielski uzus językowy, tak że będzie się mówiło o czyichś czechosłowackich obyczajach (I wish Tom would get out of his Czechoslovakian ways). Angielski czytelnik za to nie widzi związku między przewijającym się przez opowiadania Conan Doyle’a motywem cygańskiej duszy Holmesa (bohemian soul) a Cyganami (gypsies) z opowiadania pt. Nakrapiana przepaska (poprzednio cytowanym jako Wzorzysta wstęga). Doktor Grimesby Roylott pochodzi co prawda ze starej anglosaskiej rodziny, ale po powrocie z Indii szokuje swym nieokrzesaniem, upodobaniem do egzotycznych zwierząt i komitywą z Cyganami. To oni są zrazu podejrzani, ci przybysze z dalekich stron, może z Egiptu (stąd Gypsy), może z Czech (la bohème), a w rzeczywistości aż z Indii. W Niezwykłym koncercie Teatru Lalek Obrazcowa nie mogło zabraknąć cygańskiego taboru.

Język obcych bywa językiem całkiem obcym, zupełnie niepodobnym do naszego. Ludzie tak nie mówią, powiedział ktoś kiedyś słysząc rozmowę prowadzoną po węgiersku. Powiedział po polsku. Ci inni to po prostu Niemcy – niemowy, a nawet Głuchoniemcy, jak nazywano saskich osadników zamieszkałych w okolicy Przeworska, Jarosławia i Przemyśla. Starożytni Grecy nazywali obcych barbarzyńcami, tymi, z których ust wychodzi bełkotliwe bar-bar.

Brody ich długie, kręcone wąsiska,

Wzrok dziki, suknia plugawa.

Zbójcy z Powrotu taty przybyli z daleka, ale mówili po naszemu. Nieraz można spotkać na ulicy tutejszych o dzikim wzroku i plugawym języku. Podobno ktoś niedawno powiedział, że ludzie zaczęli mówić na ulicach, tak jak rozmawiają w domu. Dlaczego ludzie mający język własny, nie gęsi, zdolny odpowiednie dać rzeczy słowo, wybierają słowa obelżywe, napastliwe, plugawe; ba, wypisują je na sztandarach? I na kościołach? Kto jeszcze pamięta wywiad z Bogusławem Lindą, w którym podawał się za własnego – by tak rzec – kaskadera, tego, który zastępuje aktora, kiedy reżyser wkłada w usta postaci słowa wulgarne?

W dawnych wiekach wyobrażano sobie, że daleko od nas żyją przedziwne istoty: olbrzymy, liliputy, a nawet psiogłowcy. Ci ostatni to krańcowi barbarzyńcy, niemal nieludzcy, wszak nie mówią, tylko szczekają. Dziwna rzecz, widziałem niedawno scenkę zarejestrowaną w samym centrum Warszawy, nieopodal miejsca, gdzie na ruinach przedwojennej cywilizacji wyrósł pałac noszący imię wschodniego satrapy, poświęcony wszakże nie jemu, ale kulturze i nauce. U wrót podziemi, na tak zwanej patelni, stanęły naprzeciwko dwie grupy. Jedną tworzyli formalnie ubrani młodzi mężczyźni. Zdaje się, że mieli sztandary, rozdawali ulotki, a któryś z nich grał na dudach – instrumencie, który zdaniem św. Izydora z Sewilli (patrona internetu) łączy w sobie wszystkie możliwe sposoby wydawania dźwięku muzycznego**. A więc: porządek, słowo pisane i muzyka. Opozycję stanowiła grupa złożona z młodych osób płci obojga, ubranych swobodnie, w jednym czy drugim przypadku z intensywnie nienaturalnym kolorem włosów (bodaj zielonym). Ci ludzie szczekali na pierwszą grupę. Ludzie szczekali. W stolicy.

Ktoś zwrócił uwagę na tę scenę Jonathanowi Pageau. I słusznie, wszak ten ikonograf i znawca symboliki wiele uwagi poświęcił postaci św. Krzysztofa, przedstawianego w sztuce Zachodu jako olbrzym, a na ikonach jako psiogłowiec. Odsyłam do jego artykułu; tu niech nam wystarczy tyle, że ludzie z psimi głowami (i w ogóle rozmaite monstra) symbolizują to, co obce, graniczne i skrajne: nieznany, dziki świat czy nieokiełznaną cielesność. Jednocześnie zdarza się, że strzegą granic naszego świata, jak gargulce na gotyckich kościołach, w czym są podobni do znanych z historii cudzoziemskich wojowników (oraz innych innych) w służbie cesarzy i królów. Pageau zauważa, że postać człowieka z psią głową to wizualny odpowiednik słowa barbarzyńca, to ktoś, kto nie mówi, ale szczeka (bar-bar, po angielsku to się dodatkowo kojarzy z bark = szczekać), a raczej tak go słyszymy.

Granice i skrajności w różnych znaczeniach przewijają się przez legendę o świętym Krzysztofie. Ten nieustraszony siłacz, olbrzym, kiedy tylko odkrywał, że jego pan boi się kogoś potężniejszego, przechodził do służby temu mocniejszemu. Król bał się diabła, a diabeł – znaku krzyża, znaku Chrystusa Pana nad panami. Legendarny olbrzym (czy psiogłowiec) stał się Krzysztofem – niosącym Chrystusa – dopiero wtedy, kiedy na drugi brzeg rzeki przeniósł niepozorne dziecko – Władcę świata. Jak przynieść Chrystusa tym, którzy stoją po drugiej stronie rzeki, służą niewłaściwemu panu, a Pana nie potrafią rozpoznać? Kiedy tak zwani aktywiści umieścili wielobarwną flagę na figurze Chrystusa z Krakowskiego Przedmieścia, autor Listu otwartego do katolików z nawy głównej (nie zmyślam tytułu) pouczał adresatów, że sprawcy potraktowali wizerunek Pana Jezusa jako logotyp potężnej i wpływowej instytucji legitymizującej przemoc wobec pewnej mniejszości. Logotyp, legitymizacja – trudne słowa w obronie osób nie przebierających w słowach. Kto widząc postać cierpiącego człowieka, dźwigającego krzyż, a przy tym dodającego otuchy innym cierpiącym, zobaczy w niej symbol znienawidzonej instytucji? Jak znaleźć z nim wspólny język?

Wspólnota języka i odmienność obyczajów stanowi tło jednej z najbardziej niezwykłych relacji z dziejów dominikańskich misji. Oto w roku 1232 i 1235 węgierscy dominikanie podjęli dwie wyprawy do swoich pobratymców, którzy przed wiekami nie wyruszyli do Europy i pozostali poganami. Krótki i barwny opis drugiej wyprawy przyswoił polskiemu czytelnikowi o. Jacek Sali w Legendach dominikańskich. Dalszą misję uniemożliwili Tatarzy. Bracia z Węgier spotkali w dalekich krajach posła tatarskiego wodza. Poseł, który mówił po węgiersku, rusku, kumańsku, niemiecku, saraceńsku i oczywiście tatarsku, miał w tych wszystkich językach do przekazania wyłącznie złą nowinę: zapowiedź tatarskiego najazdu na Europę. Przypomina się scena z drugiej części filmu Andriej Rublow: Tatarzy w cerkwi – okrucieństwo i bluźnierstwo, z uśmiechem na twarzy.

Święty ojciec Dominik marzył o głoszeniu Ewangelii dalekim Kumanom zamieszkującym azjatyckie stepy. Była już wzmianka o ich języku. Dominikański pisarz Tomasz z Cantimpré nazywał ich Pomanami i twierdził, że żywią się surowym mięsem i końską krwią (co nie jest odległe od tego, jak dominikańscy misjonarze opisali azjatyckich Węgrów). Wymieniał Kumanów wśród takich istot jak psiogłowcy, ludożercy i amazonki. A przecież Kumani to Połowcy, dobrze znani z opery Kniaź Igor Borodina. Mało tego, niewykluczone, że nazwy takie jak Komańcza i Kumaniecki Potok wywodzą się właśnie od Kumanów. Czyżby od Kumanów pochodził ród Kumanieckich? Nazwa Komańcza uparcie kojarzy się z plemieniem Komanczów. Żeby było dziwniej, po czesku potocznie tak się mówi na komunistów. Mętlik w głowie! Lepiej już posłuchajmy Tańców połowieckich w wykonaniu naszych młodych muzyków. To wersja instrumentalna.

W dominikańskiej tradycji są opowieści o świętych, którzy głosili Ewangelię nie znając języka słuchaczy. To cud. A co zrobić, nie licząc na cuda? W naszych czasach prof. Anna Wierzbicka opracowała tzw. język minimalny, oparty na 65 (!) słowach, które – jak pisze – mają swoje dokładne odpowiedniki znaczeniowe we wszystkich językach i które są tak proste, że można ich sens wyjaśnić bez popadania w błędne koła. Są to zatem nierozkładalne atomy znaczenia. Bardziej złożone pojęcia, nieobecne w każdym języku, wyjaśnia się za pomocą tych najprostszych słów. Prostota słów w połączeniu z intuicją i wiarą pani profesor daje tak wstrząsające efekty jak opis zachowania żołnierzy znęcających się nad Jezusem (ten i pozostałe cytaty z tej książki):

Żołnierze zrobili Jezusowi wiele bardzo złych rzeczy. (…)

Chcieli czuć z tego powodu coś bardzo dobrego, jednocześnie chcieli, żeby on czuł coś bardzo złego.

Słowa ogołocone z ozdób, proste i dobitne. Zdemaskowanie zła. Otrzeźwienie. Tak jak inne słowa z tej książki: Nie możesz teraz żyć z Bogiem, taki jaki jesteś teraz.

Dobrą Nowinę głosi, milcząco i dobitnie, wizerunek z Krakowskiego Przedmieścia. Można tego milczącego słowa nie usłyszeć, nie zrozumieć, nie przyjąć. A przecież dla każdego człowieka jest Dobra Nowina, którą prof. Wierzbicka kończy swoją książkę:

Wszyscy ludzie mogą żyć z Bogiem, jeśli chcą. Potem jak umrą, mogą żyć z Bogiem, z innymi ludźmi, na zawsze; mogą czuć zawsze coś bardzo dobrego. Bóg tego chce.

O jeszcze innym języku głoszenia Ewangelii mówił swego czasu o. Piotr Nawrot (cytaty będą z wywiadu, który dla pisma Canor [nr 37] przeprowadziła Magdalena Łoś). Werbista opowiada o tym, jak początkowych niepowodzeniach jezuitów na misjach w Ameryce Południowej, doszło do przełomu: Po kilku dekadach niepowodzeń komuś przyszła do głowy myśl złota – zamiast mówić o Bogu słowami użyjmy języka bardziej abstrakcyjnego i zmysłowego zarazem – sztuki, architektury i przede wszystkim muzyki. A o muzycznej kulturze Indian dodaje: Oni byli tak znakomici, że rozróżniali ćwierćtony. Barbarzyńcy!

Jak o. Nawrot trafił na trop rękopisów muzyki z jezuickich misji? Zdarzało się, że nagle w buszu spotykałem kobiety śpiewające po łacinie, albo też w swoich językach, ale pieśni wyraźnie dawne.

Żeby móc pracować nad rękopisami, o. Piotr musiał przejść przez rodzaj egzaminu przed starszyzną plemienną, żeby okazało się, czy zasługuje na udostępnienie mu takiego skarbu. Od tego czasu zgromadził 10 000 stron manuskryptów.

I jeszcze dwa słowa o. Piotra:

Jesteśmy na innym etapie np. w dziedzinie cywilizacji – co tak naprawdę można zwykle sprowadzić do spraw technologii. Gdy jednak chodzi o wartości duchowe, o głębię, to nawet misjonarz jedzie tam po to, by się uczyć. Bo oni wiarę mają. Kulturę mają. Chodzi o to, żeby z nimi żyć i z nimi szukać swojego zbawienia.

Nieważne, czy mówimy po polsku, po hiszpańsku, czy jeszcze w innym języku, ważne byśmy mówili językiem przyjaźni, otwartości i wymiany. To nasze bogactwo. Jesteśmy jedną rodziną.

Zacząłem od Bohemii, na niej też skończę. Podobno amazońscy Indianie, którym Ewangelię zanieśli franciszkanie od Matki Bożej Śnieżnej z Pragi, mówią na siebie Los Boemos.

* Do dziś nierozwiązaną zagadką pozostaje kwestia, czy w Czechach jest morze, nad którym grasują niedźwiedzie. Ale o tym już pisałem. Za to nie pisałem, że Czech znaczy człowiek. Tak po prostu.

** Johannes Cotto, a za nim Hieronim z Moraw, odróżniał dwa rodzaje dźwięków: muzyczny sonus discretus, dźwięk o określonej wysokości, oraz sonus indiscretus, którego przykładami są ludzki śmiech, lwi ryk oraz szczekanie psów. Co do mnie, wybieram śpiew i śmiech.