Ktoś niedawno zwrócił moją uwagę na stosunek Pana Jezusa do Matki. Przyznam, że było to dla mnie życiowo istotne odkrycie i bardzo pomocne w przeżywaniu przede wszystkim macierzyństwa, ale także i innych bliskich relacji.

Otóż Pan Jezus był dla Maryi po prostu… okropny! Czytałam kolejne sceny, gdzie pojawia się Maryja i z jeżącym się włosem obserwowałam jak Pan Jezus Ją traktuje. W mojej interpretacji, którą pragnę się podzielić, pomijam egzegetyczną poprawność; po prostu wyobrażając sobie co mogła czuć Matka zaczęłam przeczuwać, do czego Syn Ją prowadził.

Niemal wszystkie opisy dotyczące Maryi ukazują jak boleśnie była odrywana od naturalnego macierzyństwa, a prowadzona do macierzyństwa duchowego. I myślę, że to droga każdej z nas, drogie chrześcijańskie Mamy. Trudna jak cholera, ale obiecująca.

Już na starcie, wydarzenie Zwiastowania; oczywiście – radość wielka, ale przecież i wielkie ryzyko. Musiała wiedzieć, że może tego nie przeżyć, zgodnie z prawem stracić życie. Albo stracić Józefa. Z naturalnego pragnienia szczęścia, zdrowia i pomyślności musiała wznieść się na poziom „fiat”. Jakie oderwanie od kobiecych, zwykłych, zrozumiałych życzeń! A to był dopiero początek.

Przynosi Dziecko do świątyni. „Twoją duszę miecz przeniknie”, słyszy. Krzepiące. Ucieka, bo ktoś chce zamordować jej Synka. I oto Jezus zaczyna dorastać. Dwunastolatek gubi się przerażonym rodzicom. „Nie wiedzieliście, że muszę być w domu Ojca mego?” Z jaką niezachwianą brutalnością obwieszcza Mamie, która umierała o Niego ze strachu, że Jego miejsce wcale nie jest przy Niej!

Wesele w Kanie. Pan znów niemiły. Mówi do Matki „Niewiasto”. Czyż to nie uderzające? Nie „mamo”, „mamusiu”. Kobieto. Jeszcze nie nadeszła godzina moja. Jezus naucza, Maryja szuka Go, stoi na dworze, chce Go zobaczyć. „Któż jest moją matką? Ci, którzy słuchają Słowa Bożego”. Dlaczego On Jej to robił? Czy w nas, czytelnikach, mamach, nie rodzi się bunt na takie traktowanie?

Jezus udręczony, umiera. Maryja traci Dziecko. Stoi pod Krzyżem i widzi każdy grymas bólu, każdą kroplę krwi. I co słyszy od Syna? Kocham Cię? Będziesz ze Mną w raju? O nie, z Nią tak tkliwie się nie obchodzi… Mówi: Niewiasto – wskazując na Jana – tutaj jest twój syn.
Zostaw mnie. Już nie jestem twoim synem.
Tracić ukochane Dziecko i usłyszeć od Niego tak twarde słowa!

Myślę, że taka oschłość dziecka mogłaby boleć każdą mamę. Ale tutaj mówimy o Jezusie. O Wcielonej Miłości, którą Maryja dobrze znała, która została Jej objawiona, z której słodyczą co dzień obcowała. Z największą, Bożą miłością. I najlepiej znając tę słodycz, widząc tę czystość, a zatem jak gorąco Ją kochając i pragnąc – była przez Nią tak surowo ciosana.

Pan Jezus zdawał się do Niej stale powtarzać: „Nasze więzy krwi nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Musisz stać mi się matką duchową”. Zadawał Jej ból, ale wiedział, że tylko ten ból może prowadzić Ją do większego szczęścia. Jestem przekonana, że w tym przejawiała się Jego szalona wobec Niej czułość.

Dopiero oderwanie jest dojrzałą miłością. Przywiązanie nadmierne nie jest miłością, tylko odwrotnością miłości – gdy w centrum jesteś nie ty, ale ja – kochająca, moja miłość, mój monopol na ochronę ukochanego, na jego miłość, na własną wizję jego dobra i życiowej drogi. Kurczowo ściskamy nasze dzieci i ich los w naszych ramionach, prawda? Chcemy chronić przed całym złem świata. A czy jesteśmy w stanie uchronić? Nie, i to nie jest nasza rola. Puśćmy je więc, wypuśćmy, zwolnijmy uścisk tych wszystkich lęków przed ich krzywdą, przed ich chorobami, przed ich śmiercią. Dopiero gdy je puścimy oddając Bogu – z zaufaniem je zawierzając, zgadzając się na wszystko, absolutnie wszystko co je spotka (jak Maryja) – ochronimy je naprawdę, ponieważ pozwolimy Bogu działać w nich jak chce. A to On chce najlepiej. Same odzyskamy pokój, z zaufaniem odnajdziemy wiarę, że są w najlepszych rękach. Nawet, gdy przyjdzie im nieść ich własne krzyże.

Może dla mam, które przeżyły tragedię absolutnie niewyobrażalną dla innych, coś, co dla innych jest szczytem wszelkich lęków – stratę dziecka, dla tych mam lekarstwem byłaby Maryja. Bo Ona też straciła dziecko…

W filmie „Pasja” jej reakcją, gdy Męka się rozpoczęła, były słowa: „Zaczęło się. Amen”. Ponieważ stała się Jezusowi już matką duchową. Gdyby w swoim macierzyństwie pozostała na poziomie ludzkim, z pewnością poddałaby się bezdennej rozpaczy i była Jezusowi „zawadą”, jak Piotr, gdy bojąc się Jezusowego cierpienia usłyszał, że myśli na sposób ludzki, nie Boży.

Maryja pokazała, że możliwe jest powiedzenie „amen” wobec utraty dziecka i że to przynosi pokój, a dziecko lokuje w najbezpieczniejszych, Bożych ramionach, które je zaniosą do najlepszego z miejsc. Bo ostatecznie śmierć nie ma ostatniego słowa.

Warto uczyć się od Maryi duchowego macierzyństwa, zawierzenia najczulszemu Bogu naszych pociech, zmiany priorytetów w wychowaniu dzieci – z ich ochrony i zapewnienia życiowego sukcesu – na świętość, czyli… zaufanie Bogu! Maryja może być w tej drodze Przyjaciółką, Powiernicą. Przeczytałam prześliczny fragment u pewnego karmelity:

„Ucz się Maryi, zapraszaj Ją, podaruj wszystkie dziedziny swej kobiecości (…) Powierz Jej swoje własne światy marzeń, urojeń, zafascynuj się Jej dziewiczością (…) Niech leczy twą skomplikowaną, poranioną uczuciowość i wyzwala ją z sideł zaskorupienia w sobie (…) Tę Maryję wprowadzaj w codzienność, wprowadzaj Ją we wszystkie twe kłopoty, rozmawiaj z Nią w kolejkach, w przejazdach, zapraszaj wtedy, gdy czujesz się samotny (…) Trzeba zaczynać od dostrzeżenia jej dramatu jako Matki, Jej drogę wiary poprzez wszelkie niewiadome, poprzez jej cierpienie (…) Przenikaj tajemnicę Nazaretu – szarego, monotonnego życia, ukrytego, pełnego milczenia, pracy, życia prostego, a także dramatu Golgoty, gdy po raz drugi zostaje Matką, twoją Matką”. (M. Zawada, Medytacja karmelitańska).


Ps. Wpis niniejszy dedykuję Magdalence Adamskiej, prześlicznej maleńkiej Dziewczynce, której dzisiaj właśnie jest rocznica narodzin dla ziemi i dla nieba.

Madziu, módl się za nami.