Niedziela. Leniwie snujemy się po domu robiąc wszystko na zwolnionych obrotach. Dzieci bawią się radośnie pokrzykując – na środku dużego pokoju stanął rozległy domek z krzeseł i koców. Zjedliśmy smaczne śniadanko, rozważamy jak miło spędzić niedzielę.

 

Zajrzałam na fejsa i wtedy zobaczyłam to zdjęcie.

Wczoraj usłyszałam w radio, że w nalocie na Syrię zginęły kobiety i dzieci – wychwyciłam tę informację z beznamiętnie podawanego serwisu i uczułam lekki skurcz w sercu, o którym po chwili zapomniałam zajęta czymś z dziećmi.

I kiedy zobaczyłam to zdjęcie… poczułam, że to nie może być inny świat, odległy, nieobchodzący mnie. Poczułam wstrząs, całą mną nagle targnęło zrozumienie, co się tam dzieje. Ten mężczyzna stracił synka. Jak ja straciłabym Karolka, Olę, Antka – rodzice, rozumiecie to? To dziecko zabiły zimne siły polityczne, które nie obchodzi, że zabiły chłopca, który chwilę wcześniej radośnie się bawił, tulił do tatusia, wariował, ufnie patrzył na swoją rodzinę. To nie jest do zniesienia. My nie możemy o nich nie myśleć.

Co mogę zrobić? Co mogę zrobić?

Mogę się modlić. Natychmiast. Cały dzisiejszy dzień oddawać Miłosiernemu tatusia i synka ze zdjęcia, jego mamę, wszystkie rodziny, które tam cierpią. Tych, którzy rozdają wojenne karty… Prosić o modlitwę o pokój moje dzieci, z nimi wieczorem pomodlić się za cierpiących. To nie jest mało.

Mogę napisać bloga.

Mogę uczestniczyć w zbiórkach dla uchodźców, mogę wszem i wobec wspierać inicjatywy przyjmowania uchodźców przed wojną i śmiercią.

Mogę wreszcie prosić Ducha, by wskazał mi inne możliwe sposoby pomocy.

Bo my musimy przy Nich być. Nie pozwólmy naszym sercom zasnąć w obojętności.