Od jakiegoś czasu obserwujemy zanikanie szacunku do słowa pisanego. Mam na myśli chamskie i niecenzuralne wypowiedzi pod adresem innych osób, panoszące się w internecie. Myślę, że wszyscy mamy już dość tej przepychanki słownej. Poziom agresji internetowych komentarzy jest co najmniej niepokojący. Nie będzie łatwo odbudować przestrzeń zaufania. Myślę, że praca nad tą utraconą przestrzenią może iść w dwóch kierunkach.
O pierwszym celnie pisze Norwid w poemacie „Rzecz o wolności słowa”: „To, co nazywają wolnością-słowa, jest dotąd wolnością-mówienia”. Uwierzyliśmy, że słowo jest naprawdę wolne wtedy, gdy możemy wszystko powiedzieć. Internet daje man do tego wyśmienitą okazję. Bez żadnych konsekwencji możemy wyrzucić z siebie negatywne emocje. Jednak czy to oznacza, że słowo, które wypowiadamy jest wolne. Owce w słynnej powieści Orwella mogły do woli powtarzać „cztery nogi dobrze, dwie nogi źle”, jednak nie czyniło to ich słów wolnych od ideologii. Słowo, aby było wolne, powinno być przede wszystkim wolne od kłamstwa.
Na tę kwestię zwrócił uwagę Jan Paweł II w katechezie na temat ósmego przykazania, którą wygłosił w 1991 roku w Olsztynie. Cytat zawdzięczam ojcu Jackowi Salijowi, który już jakiś czas temu pisał: „żal człowieka ogarnia, że tak mądre słowa prawie nie zostały przez nas zauważone”. Ojciec Święty powiedział wtedy, że „wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa. Niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiadane nie jest wolne. Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych – dla tych na przykład, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami. Niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje – może właśnie błędne – stanowisko”. Wolność słowa zależy od wolności człowieka, który je wypowiada. Słowo powinno być narzędziem prawdy, a nie kłamstwa, ideologii, nienawiści czy egocentryzmu. Mądrej głowie dość po słowie.
I drugi kierunek. Na pierwszy rzut oka może wydawać się zupełnie niezwiązany z pierwszym. Potrzeba nam odbudować szacunek nie tylko do słowa, ale i do imienia drugiego człowieka. Ostatnio zupełnie przypadkowo trafiłem w internecie na cenną inicjatywę ks. Marcina Węcławskiego. Postuluje on przywrócenie święta Imienia Jezus w kalendarzu liturgicznym. Podaje bardzo ciekawą argumentację, która zawiera się w trzech zasadniczych wymiarach tego święta:
Wymiar solidarności z prześladowanymi chrześcijanami. Za naszych dni dokonywane są rzezie chrześcijan. Wiek XXI jest wiekiem straszliwych prześladowań. Nasi bracia i siostry w wierze umierają wypowiadając Imię Jezus. To mógłby być dzień modlitw za nich i duchowej (a może i materialnej) pomocy prześladowanym.
Wymiar ewangelizacyjny i misyjny. Nie jest obojętne w co kto wierzy. Tylko w Imieniu Jezus jest zbawienie. Chcemy głosić Słowo Boże w mocy Imienia Jezus, Jezusa postawić w centrum duszpasterstwa.
Wymiar ekspiacyjny. Imię Jezus jest znieważane i używane do czczych rzeczy. Można dzięki temu świętu uwrażliwić wiernych by szanowali Imię Jezus (podaję za portalem Chrystianitas).
Od razu przypomniałem sobie, że święto to było obchodzone w szczególny sposób u dominikanów. Sięgnąłem do mszału dominikańskiego wydanego w Turynie w 1931 roku. We wstępie do święta autorzy piszą, że cześć do Świętego Imienia Jezus jest tradycją pozostawioną nam przez świętego Dominika, a kult wprowadzony w 1274 roku przez papieża Grzegorza X miał na celu przede wszystkim walkę z bluźnierstwami i przekleństwami.
Myślę, że moglibyśmy wesprzeć inicjatywę ks. Węcławskiego. Do argumentacji przez niego podanej dodałbym jeszcze wymiar ekumeniczny związany z kultem Imienia Jezus w tradycji prawosławnej, i wymiar społeczny, zawierający się w odbudowywaniu szacunku do dobrego imienia każdego człowieka.
Oba wymiary odbudowywania utraconej przestrzeni zaufania wzywają nas do kultywowania jakiejś formy ascezy.
Nie pierwszy to tekst którego autor ubolewa nad agresją wypowiedzi. Warto zapytać o źródła agresji. W moim wypadku głównym źródłem agresji jest bezsilność. Jak nie radze sobie z synem to się na niego wydzieram. Jak jestem karany za absurdalne, choć zapisane w kodeksach, wykroczenia to dostaję furii. Wszystko dookoła jest wywrócone do góry nogami. Nie piszę już nawet o tym że “chłop z chłopem” ale załatwienie najprostszej sprawy wymaga zanurzenia się w oceanie absurdu. I jak tak człowiek wyjdzie tu dostanie kopa w tyłek, tam po łbie to na koniec dnia siada przy klawiaturze i pisze aby sobie ulżyć. Moim zdaniem trzeba dać ludziom odczuć wolność, że mają wpływ, że mogą. To dłuższy proces. Dlatego niech na razie piszą. Jeżeli sprawy pójdą w dobrą stronę to się samo uspokoi. A jak nie to obawiam się, że pogłębiająca się frustracja wyprowadzi agresję na ulice i wtedy zatęsknimy za agresją w sieci. Pozdro. bar
Niby prawda, ale kiedyś też ludzie “nie mogli” a jakoś nie rzucali przekleństwami. Przypominam bezsilność za PRLu, łagry, przymusowe emigracje… A powstawały wtedy największe dzieła literackie, zachwywali człowieczeństwo (pamiętam niezliczone dyskusje na ten temat na lekcjach polskiego…)
Uważam, że przyczyna jest właśnie w złym rozumieniu wolności.
A Pani tą bezsilność PRLu zna z autopsji czy z opowieści?
znam z autopsji oraz doświadczeń najbliższej rodziny, ale co to za różnica…?
moje wspomnienia tamtego okresu są nieco mniej romantyczne 🙂