W ostatnich miesiącach mogliśmy sporo usłyszeć i przeczytać o księdzu Janie Ziei. Przypomnienie jego osoby było związane nie tylko z rocznicą jego śmierci, ale i z jubileuszem założenia KOR-u, którego był nieoficjalnym kapelanem. Dla wielu był „żywym znakiem” obecności Kościoła, szczególnie dla tych, którzy od Kościoła stali daleko i nie utożsamiali się z chrześcijaństwem. Niestety odnoszę wrażenie, że jakoś bez echa przeszła rocznica śmierci innego wielkiego przyjaciela niewierzących ks. Władysława Korniłowicza. Warto przypomnieć jego postać również w kontekście jubileuszu ks. Jana Ziei, obaj byli przecież kapelanami w podwarszawskich Laskach.

Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, jak wielkie było oddziaływanie ks. Korniłowicza. Jego promieniowaniem zostały dotknięte nie tylko siostry franciszkanki z Lasek i ich założycielka Matka Czacka, ale i całe grono polskiej inteligencji m.in.: Teresa Landy, Rafał Marceli Blüth, Zofia Nałkowska, Jerzy Libert, Stefan Swieżawski, ale i księża tak znani jak Stefan Wyszyński, Jan Salamucha czy Tadeusz Fedorowicz. To, co było najbardziej pociągające w jego postawie to połączenie „benedyktyńskiego życia liturgicznego, dominikańskiego tomizmu oraz franciszkańskiej prostoty życia w duchu Ewangelii”. Odnoszę wrażenie, że dziś mamy trudności z zachowaniem równowagi. Albo jesteśmy po franciszkańsku prości, ale gubimy dominikański tomizm, albo jesteśmy tomistyczni, ale bez benedyktyńskiego umiłowania liturgii. Ksiądz Korniłowicz potrafił harmonijnie wcielić w życie wszystkie najlepsze wątki odnowy katolicyzmu początku XX wieku.

Kardynał Charles Journet, wybitny teolog szwajcarski, po zetknięciu się w Laskach z ks. Korniłowiczem w 1945 roku, tak wspominał tamto wydarzenie: „Spotkaliśmy się w pewnym zakątku Polski – a będzie to jedno z najpiękniejszych wspomnień w naszym życiu – Kościół prawdziwie franciszkański. Przyjmuje on życzliwie wszelkie nędze ciała i duszy, a jednocześnie wszelkie poszukiwania sztuki najbardziej nowoczesnej. Pełen jest cudownego poszanowania pragnień Papieża i wymagań liturgii, lecz również wspaniale wolny od wszelkiego formalizmu, wolny jak obłok na niebie. Nie ma twardości ni wzgardy dla Żydów, ale umiał znaleźć tajemnicę otwarcia im wrót chrztu świętego. Nie zna kłamstwa, jest szczery aż do przesady. Umie myśleć o komunistach, nie by ich przeklinać, lecz by ich nawiedzać w więzieniu, by gromadzić nad ich głowami węgle miłości i roztopić gorycz i bunty ich dusz. Nigdy nie miał ducha zakrystii, ale serce jego bije szerokim tętnem wielkiego Kościoła powszechnego i otwiera się poprzez bezmiar równin na wszystkie cierpienia Kościoła, na wszystkie jego niepokoje, na wszystkie nadzieje”.

z-kardynalem-karolem-journet

Ks. Ch. Journet i ks. Korniłowicz w Laskach

Kiedy studiowałem w Warszawie przeczytałem wszystko, co mogłem znaleźć w bibliotece o „ludziach Lasek”. W księdzu Korniłowiczu szalenie zainteresowała mnie intelektualna otwartość na drugiego (każdego!) człowieka, a z drugiej strony jakaś dziecięca ufność w siłę prawdy. Dialog, który prowadził z niewierzącymi, albo po prostu z przypadkowo spotkanymi ludźmi, dzisiaj może wydawać się nam nietaktowny. Jako ilustrację chciałbym przytoczyć dwie historie, mam nadzieję, że zapamiętałem je dobrze. Ktoś wspominał jak Ojciec, bo tak nazywali ks. Korniłowicza ludzie z jego środowiska, wskakiwał w biegu do tramwaju, po czym otwierał brewiarz i zapraszał pasażerów do wspólnej modlitwy. Druga historia związana jest z Rafałem Marcelim Blüthem, krytykiem literackim, historykiem literatury i sowietologiem, który w 1921 roku przeszedł z judaizmu na katolicyzm. Kiedy nie mógł się długo zdecydować Ojciec powiedział jednemu ze znajomych: „Niech Rafał się nawraca, albo oddaje mi Pismo Święte!”. Ksiądz Korniłowicz miał w sobie coś z Jana Chrzciciela, wskazywał na Baranka i potrafił być w tym bezkompromisowy.

Kościół ks. Korniłowicza był otwarty. Otwarcie zapraszał do Liturgii, która jest życiem samego Boga, jak również otwarcie mówił poszukującym, jak się rzeczy mają. Myślę, że to też jest jakiś rodzaj otwartości.