W minionym roku zmarła jedna z największych polskich poetek pani Julia Hartwig. Od kilu miesięcy zmagam się z felietonem na temat jej poezji. Ostatnio pisali o niej wszyscy, nawet ci, którzy nigdy nie czytali jej wierszy. Pewnie nic bym nie napisał, gdyby nie Paolo Sorrentino.

Pierwszy raz usłyszałem głos Julii Hartwig w programie Drugim Polskiego Radia. Był to jeden z poematów prozą. Najpierw usłyszałem jej głos. Opowiadała o tym, co można usłyszeć i zobaczyć w kuchni. „Jarzynę, która jeszcze przez chwilę jest jarzyną, mięso, które nie zapomniało jeszcze oddechu zwierzęcia”. Ale to tylko początek. „Woda, ogień i sól towarzyszą surowemu obrzędowi przeistoczenia, materia stoi jeszcze w blasku oczekiwania”. To przecież o nas – pomyślałem – poemat o życiu. Jest w nim wszystko, i dramat śmierci, realizm materii, i oczekiwanie na przemianę.

Potem czytałem nie tylko wiersze. Były dzienniki, biografia Apollinaire’a, wywiady, zawsze z radością słuchałem jej głosu, tak innego, tak różniącego się o głosu młodych poetów. Niejednokrotnie podkreślała, że bliska jest jej sprzeczność. W wywiadzie udzielonym miesięcznikowi „W drodze” mówiła: „Jestem zbudowana ze sprzeczności. Coś zwycięża w końcu, ale uważam za siłę budującą to, że są w nas sprzeczności”. Z czasem to, co zwycięża, stawało się dla mnie ważniejsze, niż trwanie w sprzeczności.

Długo nie wiedziałem jak zdefiniować ten wybór. Pomógł mi niedawno Sorrentino w filmie „Młodość”. Jeden z bohaterów, młody aktor, przygotowuje się do roli starego Hitlera. W którymś momencie, już ucharakteryzowany na dyktatora, rozmawia z reżyserem. Na wpół leżąc na stole „Hitler” wygłasza artystyczne credo, chyba samego Sorrentino: „Muszę wybrać. Musze zdecydować, co zasługuje na opowieść, groza czy pragnienie. Wybieram pragnienie”. Praca nad czymś potwornym, to strata czasu. Życie czymś potwornym, to strata czasu.

Polska poezja utraciła jeden z najważniejszych głosów. Będzie mi go brakowało.