Dawno się tak nie wzruszyłem. Za każdym razem, kiedy sobie to przypominam, mam w oczach łzy. Są to łzy wzruszenia. Szczęście z tego, że mogłem komuś w tej drodze towarzyszyć do tej pory motywuje mnie do działania. Tak mój katolicki narkotyk.

Kilka dni temu mogłem sobie wszystko przypomnieć. Prowadzenie katechumenatu (przygotowanie osób dorosłych do sakramentów) było dla mnie jedną z najpiękniejszych przygód w życiu. Tak wiem, młody jestem – jeszcze wiele podobnych przede mną. Niemniej jednak, życzę każdemu z braci, żeby mógł tak zacząć swoją przygodę z kapłaństwem.

Kiedy na zajęciach z  „Sakramentów w duszpasterstwie parafialnym” opisywałem swoje doświadczenie, w mojej głowie otworzyła się przepastna kronika wydarzeń ważnych, choć nie zawsze łatwych. Kościół nie ma być łatwy. To pierwsza rzecz, która się w niej pojawiła. Większość z tego, co się działo – za sprawą wspaniałych „pełnosakramentalnych” (katechistów towarzyszących w formacji) – było mocno odzierające z przekonania o dominikańskiej wszechwiedzy, które po studiach w sobie nosiłem. Ponoć dużo go we mnie zostało. Warto sobie uświadomić, że było go jeszcze więcej.

Przeświadczenie o tym, że idealnie nie będzie, w którymś momencie pozwoliło się zdominować doświadczeniu tego, że we wspólnocie chodzi przede wszystkim o prawdę. Właśnie wtedy wymyśliłem sobie, że Pan Bóg zbawia przez prawdę, a nie przez ideały. Od tamtego czasu coraz częściej widzę, że o prawdę trochę trudniej niż o ideały w życiu. Ona podobnie, jak ludzie, doświadcza w niedoskonałościach i nieumiejętnościach własnej ograniczoności.

Teraz także mam przed oczami Alinę, Karolinę i Bayara – ludzi wspaniałych swoją ciekawością, pragnieniami oraz historią. Kiedy słyszę o tym, że Kościół jest jakiś, wiem że są w nim ludzi, którzy pomimo swojego skomplikowania, chcą być szczęśliwi. Na siłę nie szukają nieszczęścia. I nawet jeżeli nie zawsze rozpoznają dobro, to trudno przypisać im złą wolę.

Kościół to wspólnota ludzi różnych, nie zawsze łatwych, ale zawsze chcianych. Bóg nas chce i nikt nie ma prawa odmówić mu tego pragnienia, a nam bycia chcianymi. Sam, dzięki tym trojgu (dodając do tego Magdę, Kasię i Sebastiana), zobaczyłem, że jestem potrzebny Bogu. A dzięki Niemu także im. To bycie chcianym nie spowodowało, że stałem się świętszym. Mimo to, nie zostałem odrzucony. Być może świętość to moment dojścia, a nie punkt wyjścia życia z Bogiem i ludźmi. Bóg daje nam szansę stać się przy nim lepszymi ludźmi. Przez nas chce dawać szanse innym. My, jako bracia, daliśmy szanse na poznanie Pana Boga naszym katechumenom (wypadałoby napisać, że Bóg przez nas). On w nich dał mi szansę na nawrócenie. Fakt, to proces. Trwa. Będzie trwał długo. Być może do śmierci.

Wzbudzić w kimś pragnienie świętości, to sprowokować go do relacji z Bogiem. To wymagająca droga. W żaden sposób nie można sugerować katechumenom, że wszystko stanie się od tak – jeżeli jednak nie pokaże im się, że warto, wskazując także na własne doświadczenie. Inaczej – nie będą chcieli nigdzie z nami pójść. Strach nie pomoże. To nie te czasy.

Nauka bycia z Bogiem opiera się w wielu elementach wzajemnego ubogacania swoją różnorodnością, charyzmatami, które złożył w nas Pan Bóg. Fascynujące jest dla mnie to, jak zdarza mi się tęsknić za doświadczeniem nie łatwym. Dobrze może się to czytać. Ale na początku docieranie się nie wyglądało kolorowo. Niemniej jednak, nie zamieniłbym tego na nic w świecie.

Dzięki tym wspaniałym ludziom Bóg nauczył mnie Kościoła. W sumie uczy dalej – jak widać. Niech nie przestaje. Wiem, że nie będzie łatwo. Może być fascynująco.