To trochę tak jakby sześcioro z dziesięciorga dzieci powiedziało swojej matce, że nie chcą jej widzieć. A z tego czworga, które przy matce pozostały, zasadniczo duża większość bała się jej w zupełności zaufać. Statystyki dotyczące udziału wiernych we Mszach świętych są druzgocące. Podobnie jak z miłością dzieci do matki w przykładzie powyżej, tak z naszą miłością do Kościoła nie jest najlepiej.

Trudno przyznać się do błędów wychowawczych, ale to one z reguły są powodem tego, że w którymś momencie życia dzieci mają już dość swoich rodziców. Oczywiście, dzieci nie są bez winy. To jednak rodzice przez kilkanaście lat zajmowali się tym, żeby dzieci wyrosły na dobrych, porządnych ludzi.

Kościół w Polsce miał mniej więcej 25 lat na to, aby wychować swoje dzieci do dorosłości. Nikt przez ten czas z nim nie walczył. Nie oszukujmy się, nigdy Kościół w Polsce nie cieszył się taką wolnością (przynajmniej od czasów rozbiorów). Co zatem poszło nie tak? Dlaczego są takie owoce tego wychowania?

Szczycenie się tym, że mamy przy sobie dzieci, które naprawdę nas kochają, jest niesprawiedliwe dla tych, które sobie poszły. Oczywiście, trzeba dać im czas do tego, żeby dorosły, żeby zrozumiały. Nie można im jednak wypominać nieustannie, że nie są takie, jakbyśmy chcieli. Bo co zrobiliśmy, żeby nam zaufały i się od nas nie odwróciły? Czy nieustannie, w sumie już dorosłym ludziom możemy stawiać warunki – mówiąc jak mają żyć?

Kościół ma iść pod prąd. Ma nieustannie pokazywać czym jest Ewangelia i wiążące się z nią wymagania względem naszego życia (życia chrześcijan – katolików). Co jednak powoduje, że to, co nam daje nadzieję, innych przytłacza?

Można by stawiać wiele diagnoz. Sprawa wydaje się być bardzo skomplikowana. Niemniej jednak, do głowy przychodzi mi kilka fraz, które odnajduję w przykładzie, a raczej antyprzykładzie własnego życia. Bicie się w cudze piersi nie ma sensu. Jeżeli nie uderzymy się we własne. Ci, których nie ma pośród nas, pomyślą, że jesteśmy hipokrytami. I będą mieli rację.

To pierwszy powód – za dużo bijemy się w cudze piersi. Inni są wobec nas agresywni. Inni są dla nas niemili i tylko czekają, aż się potkniemy po to, aby nam to wypomnieć. Widząc drzazgę w oku drugiego, nie zauważamy belki we własnym. Tymczasem nie pozwala ona zobaczyć nam, że potykają się o nią w naszym życiu inni.

Nieumiejętność przyznania się do błędu i czekanie na cud, który się nie wydarza, to kolejne istotne zagadnienie. To moja wina. Trzy słowa, które obok „przepraszam”, najtrudniej wychodzą mi z ust. Do tego czekanie, aż Pan Bóg wszystko naprawi. Ludzie przyjdą i takie tam… Nie przyjdą, a Pan Bóg chciałby nam pomóc – z nami współpracować, a nie odwalać za nas czarną robotę.

Zapewne wiemy, jak dużo pracy i czasu wymaga posadzenie drzewa i to, aż zacznie owocować. Niecierpliwość i nieumiejętność czekania. Pośpiech. Albo zjadam drzewo, albo truję się niedojrzałymi owocami. Częstujemy nimi innych, im też nie pozwalając do wielu rzeczy dorosnąć, tak aby ich owoc był obfity.

Nie wszyscy muszą rosnąć tak, jak ja. Nie wszyscy muszą być tacy, jak ja. Jedni rosną szybciej inni wolniej. Uznanie w drugim jego tajemnicy wyeliminowałoby w nas gnostycyzm także w relacji do misterium Jezusa Chrystusa. Chcemy wiedzieć o innych dosłownie wszystko. Jednocześnie nie dopuszczając nikogo od nas. O Bogu też wolimy wiedzieć, zapominając, że to wymaga studiowania i poznawania. No ale przecież zawsze tak było. Pamiętam jak odkryłem już w zakonie, że wielokrotnie nigdy tak nie było i być nie może. Bóg nie jest taki jak mi mówiono, a ja się do Niego przyzwyczaiłem.

Za dużo słów. Słowa pouczają, a przykład pociąga nieustannie – powtarzają wielcy mistycy. To będzie ostatnia część. Dajmy sobie czas na modlitwę. Na ciszę w tej modlitwie. Na to, aby samemu stać się modlitwą. Aby swoją postawą pociągnąć innych do Boga. Jaka powinna być modlitwa. Wydaje się, że priorytet to szczerość. Nie ma modlitwy idealnej, chyba że mówimy o modlitwie prawdziwej. Świadectwo także domaga się prawdy. Przykład szczerości. Tak bardzo mi jej brakuje.

Czy Kościołowi brakuje tych elementów? Nie śmiem tego stwierdzić. Wiem, że mi ich brakuje. Jestem częścią Kościoła. Ten jest wspólnotą. Jeżeli nie spełnia się jako matka to także dlatego, że ja jestem w niej słaby. Na szczęście Kościół jest oblubienicą Chrystusa. On jej nigdy nie zostawi.