Yves Congar pisał dziennik od 10 roku życia. Pisał go za namową matki. „1914! Miałem dziesięć lat… Pod koniec lipca moja matka powiedziała do nas, moich braci, mojej siostry i mnie: „Prowadźcie dziennik”. Kultywował ten zwyczaj prawie przez całe życie, choć sam twierdził, że robił to tylko od czasu do czasu, przy dwóch rodzajach okazji: kiedy dane mi było doświadczyć czegoś nowego, nawiązać kontakt z nowym światem; kiedy byłem zaangażowany w historycznie ważne wydarzenia. Ile tego jest dokładnie, chyba nikt nie wie.

Drukiem ukazały się trzy części: Dziennik wojenny (ten dziecięcy); Dziennik teologa (którego część została wydana po polsku pod tytułem Teolog na wygnaniu, W drodze 2008) oraz Mój dziennik soborowy. Wiadomo, że gdzieś tam w czeluściach archiwum Congara kryją się jeszcze m.in. zapiski dominikanina z jego podróży do Polski w 1966 r.

Z pewnością najcenniejszy i najobszerniejszy jest Mój dziennik soborowy, obejmujący lata 1960-1966 (wyd. francuskie 2002 – 1227 str., angielskie 2012 – 1104 str.). Sam Congar zastrzegł, że może on zostać opublikowany dopiero po roku 2000. Jest to prawdziwa kopalnia faktów, opinii, anegdot i plotek. Dominikanin opisuje przebieg spotkań, streszcza dyskusje, czasami obszernie przytacza wypowiedzi ojców soborowych. Notuje wyniki głosowań, opowiada o ścieraniu się różnych stanowisk itd. Dziennik zawiera też zwięzłe portrety najbardziej znaczących uczestników. Krótko mówiąc jest to bardzo obszerna i szczegółowa kronika tego przełomowego we współczesnej historii Kościoła wydarzenia, jakim było Vaticanum II. Oczywiście jest to kronika bardzo subiektywna. Choć autor twierdzi: Prowadzę ten mały dziennik jako świadek. Nie mieszam tu moich osobistych uczuć (26.11.1963) – to jednak ton jest często bardzo osobisty. W innym miejscu dodaje: Piszę, w rzeczywistości, jeśli nie ze względu na historię!!!, to przynajmniej po to, aby moje świadectwo zostało utrwalone (13.03.1964). Jedno drugiego nie wyklucza – i osobisty ton, i ponadosobiste świadectwo.

Zdumiewające, że przy całym obłożeniu pracami soborowymi, przy prowadzeniu rozległej działalności wykładowej, nieskończonej ilości spotkań, pracy nad własnymi publikacjami, ogromnej korespondencji (Pisałem listy, dużo listów, i jeszcze więcej długich zaległych listów! To krzyż mojego życia!; 28.10.1963), znajdował czas i siły na prowadzenie tak szczegółowego dziennika. Zadziwia to tym bardziej, że cały czas zmagał się z poważnymi kłopotami zdrowotnymi, tak że czasami trudno mu było chodzić, spać, nawet wykonać najprostsze czynności: Dziś rano zawiązanie butów zajęło mi pół godziny, ponieważ nie mogłem znaleźć pozycji, która by mi to umożliwiła (8.03.1964). Prócz tego nieraz przeżywał zwątpienie i zniechęcenie. Od początku tego pobytu w Rzymie, mam duże ogólne poczucie pustki w moim życiu… Jestem kimś w rodzaju Żyda – wiecznego tułacza, dziś tu, jutro gdzie indziej. Jestem jak obcy, odcięty od tego, co daje pewnego rodzaju pewność i spokój dzięki regularności i użyteczności życia… Chodzę tu i tam, pracuję, nie będąc częścią zespołu, przyjaźni, przedsięwzięcia… (7.05.1962).

Jest rozczarowany napięciami i wrogością wielu uczestników Soboru, tym, że praca jego i innych teologów bywa po prostu wyrzucana do kosza. Jest rozczarowany efektami pracy: Ostatecznie nasze teksty są dość banalne. Tyle wysiłku, tyle poświęconego czasu, by osiągnąć mierne deklaracje… (24.04.1964). W innym miejscu skarży się, że pracując nad tekstami dokumentów, biorąc pod uwagę interwencje, poprawki, modyfikacje, kończy się na tym, że dodaje się „coś” na temat Eucharystii tutaj, „coś” na temat misji tam, „coś” na temat różnorodności kultur gdzie indziej… Jest to bez wigoru, bez jedności myśli. Brakuje JEDNEGO pomysłu, który spajałby i porządkował całość (3.12.1963). Jest też rozczarowany tym, że i w trakcie prac, i w końcowych dokumentach, Sobór jest często oderwany od realiów życia i świata: Coraz bardziej uderza mnie fakt, że wszystko to dzieje się w dużej mierze między nami. I że ma niewielki lub żaden kontakt z prawdziwym światem. To są spory między duchownymi, jak w XV wieku. Powinien istnieć kontakt z prawdziwymi mężczyznami i kobietami, z prawdziwym światem! Produkujemy papier, wygłaszamy przemówienia i co dalej? (3.12.1963).

Ostatecznie jednak przepełniała go radość i duma, którym często daje wyraz w dzienniku. Uważał Sobór za wydarzenie piękne, mistyczne, za dzieło Ducha Świętego. O to działanie Ducha także się modlił: Jak bardzo potrzebujemy nawiedzenia Ducha Świętego i pomocy wszystkich świętych! (3.12.1963). O uwzględnienie Ducha Świętego w pracach i dokumentach Soboru także ciągle się starał, ciągle wskazywał, że został on zbytnio zapomniany w teologii i eklezjologii. Pod koniec Vaticanum II pisze, że Sobór stoi u progu potężnego ożywienia Kościoła katolickiego i jego dynamizmu (27.02.1965).

Swoją rolę oceniał realistycznie, ale z pokorą: Wiem, że nie nadaję się do zadania, do którego zostałem powołany z czystej łaski. Ale bez względu na to, jak źle je wypełniłem, jestem głęboko szczęśliwy, że mogłem, między innymi, służyć dwóm rzeczom, które są mi tak drogie: misjom i kapłanom (13.11.1965). Równocześnie sobie i innym teologom (np. H. Küngowi, 17.09.1962) przypomina o ich służebnej roli: Jeśli czegoś dokonałem, to nie dzięki mojej osobistej wartości, która jest niewielka. To dlatego, że (bez względu na wszystko) podążałem za tym, co uważałem za wolę i powołanie Boga… Jako zasadę praktyki przyjąłem: nie podejmować się niczego, chyba że poproszą o to biskupi. To oni są Soborem (31.10.1962).

W przeddzień zakończenia Soboru, 7 grudnia 1965 r., Congar podsumowuje owoce swojej pracy:

Patrząc obiektywnie, zrobiłem wiele, aby przygotować się do Soboru… Na samym Soborze wykonałem ogromną pracę. (…) Przyczyniłem się do:
Lumen gentium, pierwszy szkic kilku numerów z rozdziału 1 oraz numerów 9, 13, 16, 17 z rozdziału II, a także inne fragmenty.
De Revelatione: pracowałem nad rozdziałem II, a nr 21 pochodzi z mojego pierwszego szkicu.
De oecumenismo: Pracowałem nad tym; wstęp i konkluzja są prawie moje.
Deklaracja o religiach niechrześcijańskich [Nostra aetate]: Pracowałem nad tym; wstęp i zakończenie są prawie moje.
Schemat XIII [Gaudium et spes]: Pracowałem nad tym: Rozdziały 1, IV.
De Missionibus: Rozdział I jest mój od A do Z, z zapożyczeniami od Ratzingera dla nr 8.
De libertate religiosa: współpracowałem nad całością, a zwłaszcza nad numerami części teologicznej i wstępem, który pochodzi z mojej ręki.
De Presbyteris: trzy czwarte to szkic Lecuyera – Onclina – Congara. Przerobiłem wstęp, numery 2 i 3; zrobiłem pierwszy szkic numerów 4-6; dokonałem rewizji numerów 7-9, 12-14 i zakończenia, którego napisałem drugi akapit.

Ale same te teksty są tylko znikomy procent od wykonanej pracy. Jeden z aneksów dołączonych do dziennika zawiera pełny wykaz prac, w które dominikański teolog był zaangażowany. Świadom wykonanej pracy, pisał jednak: Nie przeszkadza mi to zadawać sobie tego wieczoru pytań. Czy daliśmy z siebie wszystko, czy zrobiliśmy to dobrze? (27.02.1965).

Wraz z innymi uczestnikami zastanawiał się także nad tym, co będzie po Soborze: Rozmawialiśmy o Soborze i o tym, co będzie po nim, o co wielu się martwi. Jak potoczą się sprawy? Jakie struktury, jakie komisje pozostaną? W jaki sposób duch Soboru zostanie zachowany na górze, w episkopatach? Sobór powstał w dużej mierze dzięki wkładowi teologów. Czas po Soborze zachowa ducha Soboru tylko wtedy, gdy podejmie pracę teologów (7.11.1965). Cytuje też wypowiedź Pawła VI: Ojciec Święty… Słusznie powiedział, że okres po Soborze będzie potrzebował teologów i że praca ta, daleka od zakończenia, właśnie się rozpoczyna (7.12.1965). I temu wezwaniu do końca swego życia był wierny i oddany.

Mimo kronikarskiego nastawienia Congara, w dzienniku rysuje się także jego wyrazisty autoportret. W pierwszej kolejności rzuca się w oczy jego pracowitość, ofiarność i zaangażowanie. Widać, że jest człowiekiem Kościoła, żywej wiary i intensywnej modlitwy: Modlitwa jest bardzo potrzebna! Wierzę w modlitwę. MAM NADZIEJĘ (12.12.1962). Całym sobą jest dominikaninem, kaznodzieją, nauczycielem wiary. Służba prawdzie była nadrzędnym motywem jego życia. Raz po raz odwoływał się do dziedzictwa św. Dominika i św. Tomasza.

Był wrażliwy na ludzi, zależało mu na przyjaźniach, na bliskich relacjach z innymi, na kontakcie z rzeczywistością: Tutaj jestem odizolowany, nie widzę nikogo… Tęsknię za powrotem do kontaktu z mężczyznami i kobietami, z przyjaciółmi. Najgorszą rzeczą w starości musi być izolacja (3.11.1963). Otaczał pamięcią i lojalnością swoich towarzyszy niewoli z czasów II wojny światowej. Zupełnie szczególna była jego relacja z matką, którą szalenie cenił, kochał i uważał – nawet po jej śmierci – za swoją współpracowniczkę.

Na pewno był mocno skupiony na sobie, wrażliwy na wszelkie przejawy niechęci względem siebie, a z drugiej strony na wszelkie dowody życzliwości i uznania. Względem swoich oponentów potrafił być złośliwy, niekiedy bezlitosny w opiniach. Ale potrafił ich także doceniać. O jednym z największych swoich krytyków soborowych napisał: Jest w nim jakaś szlachetność starego wiernego sługi (30.10.1965). Współpracowników bardzo cenił, o wielu z nich wypowiadał się z najwyższym uznaniem (w czasie Soboru byli to przede wszystkim G. Philips, H. de Lubac, J. Ratzinger, ale też K. Wojtyła).

Zaskakujące może być, że pomimo tylu dokonań, można powiedzieć: sukcesów, pomimo wszelkich dowodów uznania, przy własnej świadomości wykonanej pracy, ciągle stawiał sobie pytanie o sens i wartość swojego życia, o wierność swojemu powołaniu. Były to może przejawy słabości, jakichś deficytów. Ale sam patrzył na to w sposób ewangeliczny: Słudzy nieużyteczni jesteśmy, zrobiliśmy, co do nas należało (Łk 17,10).