Wyjechaliśmy na wczasy. Wymarzony i upragniony czas nie-gotowania, nie-prania, nie-sprzątania (no…częściowo; czasami jak kompulsacyjna krewetka z bajki „Nemo” nie mogę się powstrzymać), nie-chodzenia do pracy, nie-czytania rzeczy pracowo „nakazanych” a czytania samowolnie wybranych powieści… , nie-noszenia obcasów lecz sandałów… Nawet rodzice małych dzieci mogą (w pewnym specyficznym sensie) odpocząć.

Nasza Olka nie należy do dzieci nieśmiałych. Ledwie obudziliśmy się pierwszego poranka w domku campingowym pamiętającym czasy późnego Gierka, ona z piłką pod pachą wybrała się w teren zawierać znajomości. To dziewczynka najlepiej porozumiewająca się z chłopcami. Na dodatek wśród nich zwykle jest hersztem. W przedszkolu ma dwóch najlepszych kolegów, nie koleżanki, a zatem i teraz nie zaskoczyła nas przyprowadzając triumfalnie, po upływie może 10 minut, uśmiechniętego pyzowatego pięciolatka. „Rodzice, poznajcie MIŁOMISIA. Miło…misiu, to moja mama i tata”. Miłomiś sprostował: „Miłosz jestem”. A Ola, która nigdy wcześniej nie spotkała się z tym imieniem, dodała z zachwytem „Jego mama mu sprawiła prawdziwą przyjemność, że dała mu takie imię od serca, jak miłość!” Na co szczęśliwy nosiciel tegoż imienia dorzucił niedbale, jakby od niechcenia: „to dlatego że jestem bardzo miły i słodki”. Hmm, w poczuciu wartości równi sobie – pomyślałam.

Mimo kapryśnej pogody Olka codziennie szaleje w falach. Bawi mnie to niezmiernie, że gdy we wznoszącej się nad nami wieżyczce stacjonuje ratownik ubrany w czapkę, kurtkę i owinięty kraciastym pledem, ona w kostiumiku zdobywa wysokie fale ujeżdżając pompon (właśc. ponton) w kształcie wspomnianej już wyżej ryby Nemo. W zasadzie ratownik pracy ma niewiele, bo pilnuje tylko jej (-: Mała co chwilę krzyczy, że „płynie na bieliznę”, gdyż po kilku metrach głębiny (gdzie małej sięga do pasa) wzdłuż brzegu rozciąga się pas mielizny z wodą do kostek, gdzie zabawa jest najlepsza.

Tymczasem Lolek (niespełna 2.5) w milczeniu, pracochłonnie i monotonnie usiłuje zasypać Bałtyk wsypując doń łopatką piasek z plaży. Sporo już przesypał w trakcie naszego tygodniowego pobytu, nie wiem, czy nie należy nanieść korekt na kartograficzne dane głębokościowe Bałtyku. Najciekawsze jednak rzeczy dzieją się z Antosiem, już nastolatkiem, którego czytelnicy bloga „Abandon” mogą pamiętać z dialogów na 7- i 8-letnie nogi. Teraz Młody nonszalancko kontestuje. Już okazuje, że wcale nie musi z nami przebywać, że wcale nie ma ochoty robić tego, co my z maluchami i większość czasu spędza albo z kolegą, albo siedzi zamknięty w domku, czytając lub grając na telefonie. Dziś zmusiłam go telefonicznie do przyjścia do nas na plażę, bo maluchom zamokły spodenki i musiał dostarczyć suche. Tak naprawdę chciałam, by przyszedł. Brakowało go. Przyczłapał noga za nogą w bluzie („wieje tu”) nie zdejmując butów („nie lubię piachu”), wrzucił nam za parawan spodenki, rozejrzał się znudzonym wzrokiem dookoła ledwie muskając spojrzeniem 3-piętrowy zamek z fosą, jaki  zbudował mój mąż, a który jeszcze rok temu wzbudziłby u niego z pewnością wiele emocji. Zauważyłam jak toczy zblazowanym spojrzeniem i zagadałam przymilnie, czego szuka. „Wyjścia” burknął. I poszedł.

Podobno na takich wyjazdach można wiele dowiedzieć się – w ogóle i o sobie samym. Dowiedziałam się już między innymi, że przegrywam w cymbergaja z mężem i pięcioletnią córką – zawsze i z kretesem.  I że krewetki – te właśnie kompulsacyjnie czyszczące szyby w akwarium dentysty („Nemo”) mają – uwaga – usposobienie nieśmiałe, jak całkiem serio podał opis w oceanarium. Faktycznie siedziały w rogach akwarium nieśmiało łypiąc dookoła a ja poczułam, że już chyba ich nigdy więcej nie zjem (przyrządzaliśmy niekiedy przy okazji okazji), bo jak tu zjeść kogoś nieśmiałego.

I jeszcze po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że mam zadziwiającą zdolność do popełniania gaf.

Przykład. W sąsiednich domkach wczasowych mieszkają przemili ludzie. Zapoznaliśmy się szczególnie z jedną rodzinką z dwiema córeczkami. Wokół ich domku kręci się dziecięce życie towarzyskie gdyż przejawiają obywatelskie oddolne inicjatywy. Rodzice są nad wyraz sympatyczni, raczej spokojni i wyciszeni. Zwłaszcza pan tata, zaczytany w tomisku „Polska” Zamoyskiego, czym wzbudził mój natychmiastowy szacunek, usposobienie przejawiający wspólne krewetkom. Mówi raczej małżonka, jest chyba jego głosem, podczas gdy on uśmiecha się nieznacznie acz ciepło. Otacza go jakaś aura powagi i dystansu. Jedna z oddolnych inicjatyw polegała na zorganizowaniu kółka malarskiego. Na stoliku przed domkiem mama porozkładała masę farb i pędzli oraz kartek, wszystkie dzieci z ośrodka natychmiast nadciągnęły by malować szyszki na choinkę (jaka zapobiegliwa ta dzisiejsza młodzież), w tym i moje maluchy. Przysiadłam z nimi, by Lolek nie pomazał stołu i szyszek sąsiadów i pomagałam mu malować. Poinstruowałam – „zobacz kochanie, masz pędzelek, najpierw maczasz w naczynku z wodą – tu starannie mu zademonstrowałam jak pobełtać pędzelkiem w naczynku, potem do farbki i na szyszeczkę… a jak chcesz zmienić kolor farbki to znowu do wody – i starannie wypłukałam pędzelek w naczynku – i do innej farbki…” Zobaczyłam kątem oka, że siedzący na leżaku nieruchomo jak posąg pan tata, zaczytany w „Polsce”, jakby drgnął. Gdy piąty raz instruowany przeze mnie Karolek wypłukując farbkę bełtał zamaszyście pędzelkiem w naczynku z wodą, która z fioletowo zielonej stała się już niemal  czarna, pan tata z godnością pochylił się z leżaka ku nam i spokojnie poinformował: To jest moja herbata.

Zamarłam. Chciałam zniknąć, rozpłynąć się, cofnąć czas. Przepraszałam nerwowo, że naczynie ciemne, stało obok farb, pani mama pospieszyła z wyjaśnieniem, że na wyposażeniu domku nie było kubków i mieli z domku tylko taki płaski, na dodatek okazało się, że od mojej strony nie było widać ucha… dość, że moja twarz nabrała koloru dojrzałych malin, ale na szczęście oboje państwo byli całością szczerze rozbawieni.

Odkrywam, że tak intensywny czas rodziny z dziećmi jak wakacje (o paradoksie) też może być okazją do zażyłego kontaktu z Bogiem. A to zawdzięczam jednemu z naszych blogerów (zagadka, któremu?), który nauczył mnie modlitwy żebraka. Uświadomił mi, w jaką pułapkę fałszywego myślenia przez lata wpadałam.  Otóż wydawało mi się, że modlitwa to musi być konkret: w ciszy, spokoju, czyli jak dzieci nie ma albo jeszcze śpią albo już śpią (a że Nastolatek wyczekuje z tęsknotą aż uśpimy maluchy by spędzić wieczorem trochę czasu tylko z nami…), we właściwym wyciszonym usposobieniu i sprzyjającej postawie ciała, że żeby wejść w modlitwę trzeba mieć jakiś wygospodarowany kawałek czasu, co najmniej pół godziny, a nie jakiś 10-minutowy ochłap, że, krótko mówiąc, modlitwa to musi być coś w pewnym sensie ekskluzywnego. Lektury typu Dziennik Raissy Maritain, małżonki, która miała luksus notować: „od 8.00 rano 2 godziny głębokiej kontemplacji. Od 12.00 Lectio Divina i powtórnie medytacja 2- godzinna” etc. nie podnosiły mnie na duchu. W efekcie bardzo często to, czym dysponowałam, to było zbyt mało by zaczynać. Nie te warunki, w tym samym pokoju oglądają bajkę, w drugim Antek z kolegą, już za 5 minut muszę wyjść, albo mam siłę wieczorem tylko przeczytać psalm, żenada, to już lepiej iść spać i spróbować jutro lepiej. Bo to zbyt mało. Ów mądry kapłan wytknął mi – a więc znów chcesz przed Bogiem czymś się wykazać?…Przecież jesteśmy żebrakami. On to wie i nie chce nas innych, nie chce nic od nas – tylko nas. To On ma wszystko do dania, my wielkie nic – to coś oczywistego, czemu w sprawie modlitwy nie chcesz się z tym pogodzić? Dajmy mu tylko tyle ile mamy, choćby to się nam wydawało żenująco mało, wstydliwie słabo, bo znajomi małżonkowie co rano wstają godzinę przed dziećmi dla modlitwy, a my nie znajdujemy w sobie na to siły. Masz moment bo ziemniaki się nie dogotowały, dzieci zajęły się sobą – teraz. Ewangelia z dnia. Albo dziękczynienie. Mały śpi w wózku, Olka z kolegą (bo przecież nie koleżanką) grzebie w piaskownicy? Dziesiątka za chorych i samotnych. Mam tu tylko dwie ryby Panie. Jak żebrak, ale przychodzę, bo wierzę, że ziarnko niestracone rośnie w wielkie ewangeliczne drzewo, ziarnko tych pozbieranych minut, krótkich chwil, które jako żebrak, jakiego w tym czasie nie stać na wielkie czuwania chwytam i daję Panu.

Bo tu nie chodzi o osiągi, ale o miłosny kontakt. Czułą bliskość serc, które siebie pragną, a zatem nie wstydzą się mizeroty, nie oglądają na to czego nie mają, nie czują się oceniane, ale czują się za nic wciąż, i wszystkim, obdarowywane. A przyjąć to tylko powiedzieć: chcę. I dawać z niedostatku swojego. Tyle ile mnie stać, nie więcej. On, nasza Miłość więcej nie chce. Przyjmie z wdzięcznością wszystko.

A wakacje to też świetna okazja na chwytanie minut dziękczynienia. Czas bez trosk, pełen śmiechu dzieci i brudnych stóp od biegania po piachu, pięknych widoków (vide zdjęcie jakie zrobił mój zdolny mąż), grilla i gofrów. Serce pełne wdzięczności i zarazem modlitwy za tych, którzy teraz cierpią i los ich daleki jest od wakacji, by własna lekkość bytu nigdy nie pozwalała nam o nich zapomnieć.

Bo sporo czasu minie, bym mogła jak Raissa…

SAMSUNG CAMERA PICTURES