6:30. Budzik.

Jeszcze 5 minut.

Staram się przebudzić. Co wieczór kładę się z Mężem, nigdy jednak nie wiem, z kim się obudzę (-:. Tym razem Lolek. No tak, Olcia w nocy wołała tatusia, miała zły sen. A Lolek przydreptał do mnie. Taka zamiana.

Nie ma rady, trzeba się zwlec. Najpierw wyjąć masło z lodówki. Zrobić dzieciom herbatkę malinową, by przestygła nim wstaną. Łazienka. Kanapki do szkoły, kanapki na śniadanko. Przychodzi Olcia. Gardełko boli. A już myślałam, że jej przeszło. Budzi się Lolek. Przychodzi pomału do świadomości i prawdopodobnie uprzytomniwszy sobie, że znów idziemy się adaptować do przedszkola, wydaje z siebie rozdzierająco żałosny jęk: „Do mamusi!” No to mamusia tuli i kołysze, a tatuś już montuje Oli inhalację na krtań…

Dwa kwadranse później mąż odwozi Młodego do gimbazy, ja pakuję maluchy do samochodu. Karol wczepiony piąstkami jak przywra. Ola jednak oświadczyła, że ozdrowiała. No zobaczymy, ale idzie.

Niestety Karolkowe deklaracje z wczoraj, że nie będzie już płakał, okazały się bez pokrycia.  „Chcę płakać, mamo”. „To płacz” mówię spokojnie i przytulam go mocno i długo. Potem stanowczo wprowadzam do sali i oddaję w ramiona przemiłej pani.

Obok przedszkola jest nasz parafialny kościół. Teraz, gdy jeszcze nie muszę pędzić do pracy, to idealny moment na modlitwę. Przychodzę i czuję, jak spływa ze mnie poranne napięcie i pośpiech. Widzę Go w ciemnym kościele – płonie lampka. On wycisza moje myśli, mój oddech. „Jestem” rozbrzmiewa ciszą pustego kościoła. Ja też jestem, Panie… Przyszłam na spotkanie.

Zaglądam do czytań z dnia.

To niesłychane jak Słowo może być doświadczane jako pokarm, jako coś nie z tej ziemi, co daje nowe życie. Porusza we mnie dokładnie te struny, które chce uzdrowić. Można potem z Nim chodzić cały dzień, a ono we mnie rośnie, zapuszcza korzenie w głąb, czy gotuję, czy rozmawiam, pracuję na kompie, „czy śpimy, czy czuwamy”.

Pierwsze czytanie: niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego – rozpustnicy, bałwochwalcy, oszczercy, chciwi. Byliście tacy, lecz zostaliście obmyci, uświęceni i usprawiedliwieni w imię Chrystusa.

Dobrze wiem, że nadal jestem taka – niesprawiedliwa. Nie tylko: „byłam”, ale i „jestem”. To nie kokieteria. Ja wiem, że jak przemawiam w kościołach i mam podobno „taki słodki głosik”, to wielu myśli, że ja już nie jestem taka. Nieprawda. Teraz Słowo dotyka miejsc, które rezonują skłonnością do zła. Jak rachunek sumienia.

Zostałam za darmo, łaską, zbawiona, obmyta, ale wciąż trzeba mi przychodzić do tej czystej wody, która wypłynęła z Jego rany, by w sakramentach obmywać się na nowo. Jak dobrze, że On obmywa – stale wybacza i stale leczy – na tyle szybko i intensywnie, na ile pragnę by obmył to, co złe.

Ewangelia. „A cały tłum starał się Go dotknąć, ponieważ moc wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich”. Cały tłum starał się Go dotknąć! Muszę starać się Go dotknąć! Moc wychodzi od Niego i leczy wszystko. Dziś muszę starać się Go dotykać! Pośród tej zwykłości dnia, tych trosk, niepotrzebnych nerwów, gonitwy zadań – starać się Go dotknąć. Myślą, westchnieniem, tęsknotą, przeczytanym zdaniem z książki, oddawaniem na bieżąco pojawiających się trudności i ludzi.

 

Starać się Go dotknąć, przez cały dzień.