Uwielbiam sytuacje, gdy Pan Bóg odpowiada na moje zawierzenia. Zdarzają się dość często, choć pewnie i wielu z nich nie zauważam.

 

W ostatnią niedzielę na nowo – za sprawą zdjęcia ciała chłopczyka wydobytego z gruzów po bombardowaniu – ożyła we mnie troska o osoby dotknięte wojną oraz uciekinierów. Odczułam niesłychany kontrast między naszym, wygodnym życiem a ich, niewyobrażalnie niepewnym losem, a zarazem wewnętrzny alert, że – im większy ten kontrast jest, tym bardziej musimy zachowywać w sercu staranie o ich los. W ostatnim wpisie blogowym zastanawiałam się jak realnie pomóc będąc w mojej sytuacji. Modlitwa jest pomocą, zbiórki rzeczy, wpłaty… ale na końcu napisałam, by prosić Boga o wskazanie tych możliwości, jeśli nam brakuje pomysłu. I sama prosiłam.

Dzisiaj w ramach sesji poprawkowej maglowałam studentów. Przyszła miła i (znakomicie nauczona!) studentka, w towarzystwie przystojnego mężczyzny, która w trakcie odpowiedzi na temat pedagogiki Marii Montessori mimochodem wspomniała, że od czterech lat pracuje tą metodą z dziećmi w ośrodku dla uchodźców w Berlinie.

To, o czym mi opowiedziała, było przejmujące.

Gdy zapytałam, jak ocenia lęki polskiego społeczeństwa wobec uchodźców, miałam wrażenie, że w jej oczach błysnęły łzy.

„Proszę Pani, potraciłam znajomych, przyjaciół. Teraz przyjaciół mam już praktycznie tylko wśród uchodźców. Mój narzeczony jest uchodźcą… Z facebooka odeszłam już dawno, nie mogąc znieść poziomu agresji wobec osób, które znam, z którymi pracuję, o których oni nie wiedzą nic. Jak wiele jest stron na facebooku pod hasłami „stop islamizacji Europy”. Jakiej islamizacji?…

Przez bardzo długi czas próbowałam tłumaczyć polskim znajomym i rodzinie, że to osoby, którym należy pomóc, zwyczajne rodziny o innej kulturze… Zbyt często kończyło się moimi łzami bezradności. Dzisiaj już nie tłumaczę.

To są zwykłe, fajne rodziny. Wiadomo, że kultura jest odmienna, czasami dziwi, ale to świetni ludzie. Pomagamy im adoptować się w nowych realiach, ponieważ i oni wielu rzeczy nie rozumieją z naszej europejskiej kultury.

Uciekają przed wojną. Wczoraj koleżanka dzwoniła do swojej rodziny. Spali na dworze, bo bali się kolejnego bombardowania, bezpieczniej zatem było spać poza budynkiem”.

Zapytałam o szansę na nowe życie dla nich, mieszkania, pracę.

„W Berlinie nie ma mieszkań, sama szukałam przez rok, a ze statusem uchodźcy – dużo trudniej.”

„A myśli Pani, że chcieliby przyjechać do nas? U nas może łatwiej byłoby o mieszkania, pracę niż w przepełnionym Berlinie…”

Pani spojrzała na mnie smutno i odpowiedziała: „Oni wiedzą, że tutaj nie byliby przyjęci.

Jestem przerażona reakcją polskiego społeczeństwa. Te spojrzenia… nawet dzisiaj, w pociągu. Potem panie zaczęły między sobą rozmawiać, że „jak oni przyjeżdżają do Polski do powinny ściągać chusty i burki”. Dlaczego?? Wie Pani, pojechaliśmy do Zakopanego na urlop, z moim narzeczonym i tatą. Zarezerwowałam prywatną kwaterę bez problemu, jednak jak przyjechaliśmy i gospodarz zobaczył mojego chłopaka, zrzedła mu mina. Zapukał potem, że on to nic nie ma do niego, ale żeby uważać, bo tu to takich nie lubią i policję nasyłają…

Mój tato, gdy dowiedział się, że się zaręczyliśmy, powiedział mi poważnie: „wiesz, że nigdy nie będziesz mogła mieszkać w Polsce”.

 

Okazało się, że w ubiegłym roku jeden z wykładowców namówił panią, by przygotowała prezentację o pracy berlińskiego ośrodka. Udało się przełamać stereotypiczne myślenie grupy i mój gość poczytuje sobie to za sukces. Wtedy zapaliła mi się lampka. „A czy zgodziłaby się Pani przygotować taką prezentację pod tytułem… np… „Prawda o uchodźcy” dla szerszego grona?” Zapytałam.

„Z radością!”.

Postaramy się zatem zorganizować dwa spotkania, na które zaprosimy Panią od lat pracującą z uchodźcami, i jak sądzę szczególnie kompetentną, by opowiedzieć nam, jak jest naprawdę. Czy trzeba się bać. I jak można pomóc.

Zrobimy to między innymi po to, by za kilka lat mogła bez obaw wrócić do Polski z mężem i dziećmi –

życzliwego i otwartego kraju.

Chrześcijańskiego, dlatego otwartego.