– Pa, synku!
– Elo – mruknął synek. Hm, nie wiedziałam, że slangowe „elo” mówi się też na pożegnanie.

Wysadziłam Antka przed Salosem, gdzie trenuje, i ruszyłam zastanawiając się nad dalszym planem. Za dwie godziny mam go odebrać, maluchy z mężem u dziadków, nie ma sensu wracać do domu. Laptop jest, można usiąść gdzieś przy kawie i pisać terminowy artykuł. Kawa – może pomoże na silny, pulsujący ból głowy, którego nie złagodziła tabletka.

Ależ aura… Zapada zmierzch, leje deszcz i wieje, aż głowę urywa. Pewnie dlatego boli – zgubiłam czapkę, drugą – męża. Najpierw zgubiłam swoją, potem nosiłam jego rezerwową. Zgubiłam i nie mam. Zatoki obrywają lodowatym powietrzem.

Mc Donald – o, może być, mają zaciszne kąty i dobrą kawę. Zmoknięta stanęłam przed miłym panem.
– Może Orange Mocca?
– Brzmi jak bajka! – Odpowiedziałam rozmarzona i sięgnęłam do torby. Nie ma. Nie ma portfela. Jak to możliwe? No tak, wyjmowałam w domu by dać Antkowi drobne.
– Nie będzie Orange Mocci? Domyśla się pan widząc moją minę. Nie będzie.

No nic, muszę wrócić do domu. Aj, ta głowa, jak pulsuje, bezwiednie przymykam powieki z bólu.
Światła. Muszę przyspieszyć, bo kątem oka widziałam pomarańczowe, a skrzyżowanie duże. Nie przewidziałam jednak, przyspieszając, że na środku skrzyżowania jest jeszcze sygnalizator, przed którym prawidłowo zatrzymał się samochód. Gdy go zobaczyłam, było za późno – i zatrzymałam się na nim… nieprawidłowo. Ten moment, gdy już wiesz, że się w niego wbijesz – i nic nie możesz poradzić.

Huk gniecionej blachy i ból.

Widziałam parokrotnie podobne sceny – i w filmach, i w życiu wyglądały zawsze tak samo. Z uderzonego auta wypadał z pianą na ustach osiłek i dobierając niezwykle wyszukane słownictwo wyciągał winowajcę z samochodu. Siedziałam więc znieruchomiała czekając na egzekucję i obserwując, jak z auta wychodzi… rzeczywiście osiłek(!), postawny mężczyzna i jakby w zwolnionym tempie zbliża się ku mnie. Otwiera drzwi…
– Nic się pani nie stało? – słyszę spokojny, ciepły głos. – Mocno się pani uderzyła. Brzuch boli? Głowa?
– Głowa tak… odpowiadam zgodnie z prawdą. – Przepraszam, to absolutnie moja wina.
– Proszę pani, bywa. Zły dzień.
Awaryjne i wysiadamy obejrzeć szkody. Obok zatrzymuje się taksówkarz i z oburzeniem zerkając na mnie woła do postawnego pana – Mogę zaświadczyć! – Nie ma potrzeby – dziękuje mu ten i uśmiecha się słabo. – Zjedźmy na pobocze.

Zjeżdżamy. Pan ponownie dopytuje jak się czuję.

– Pan jest…. niesamowity. – wyrywa mi się – przecież ja panu rozwaliłam samochód! – usiłuję mu uzmysłowić, bo może jest w szoku? On uśmiecha się i wskazując na swój wgnieciony tył mówi poważnie:
– Proszę pani, to jest tylko kawałek blachy, bez znaczenia. A to – wskazał na mnie – jest człowiek. Tylko człowiek się liczy.
Oniemiałam.
– Jak dobrze, że to w pana wjechałam. – Uśmiechnął się na to wyznanie i zmilczał, bo prawdopodobnie nie podzielił mojego entuzjazmu.
I wtedy straszny błysk. Skoro nie mam portfela, to i dokumentów, prawa jazdy… nic. Wyznaję to panu z duszą na ramieniu i proszę, by mąż mógł mi je dowieźć, nim przyjedzie policja.
– Policja? A czy to konieczne? Pani dostałaby mandat i punkty karne. Niech mąż spokojnie przyjedzie, tu obok jest stacja benzynowa, tam spiszemy protokół. Wie pani jak dojechać do stacji? Tak? – znów zagląda mi w oczy troskliwie – tylko niech pani się nie denerwuje już, proszę…

Za chwilę spisujemy oświadczenie. Pokornie i starannie, przepełniona poczuciem winy, rozrysowuję schemat wypadku. Potem czekamy. Dopiero teraz przyglądam się panu poszkodowanemu moją nieuwagą. A jednak nie jest księdzem! Ani mnichem, ani popem… Dostrzegam robocze ogrodniczki przybrudzone farbą. Opowiadam o dniu, jak zawiozłam syna na trening i zorientowałam się, że nie mam dokumentów…
– O, a co syn trenuje? Tenis stołowy?! Młody Grubba! – uśmiecha się serdecznie. I dodaje – Ależ ma pani zepsute popołudnie…
– Ja??
– Tak, ja się nigdzie nie spieszę. Mamy chwilę, chodźmy zajrzeć do Pani auta, czy silnik i chłodnica nie dostały. I czy światła działają.
I ogląda moje – nie swoje – auto. Kiedy kładzie się na mokrym, pełnym kałuż chodniku, by zaświecić pod maskę, ponownie odbiera mi mowę. Prosi bym zapaliła silnik i sprawdziła, czy nie zaświecą się kontrolki. Potem ogląda swojego Opla. Bagażnika nie daje się otworzyć… śmieje się i kwituje: a, to nie muszę zamykać kluczykiem.
Po chwili jest mąż, uzupełniamy oświadczenie.
Rozstajemy się serdecznie.
Pan mówi do męża: „Proszę zrobić żonie herbatę z melisą przed spaniem”.

Podaję mu rękę i mówię: Bardzo Panu dziękuję. Zdumiony mąż uśmiecha się – za wypadek?
– Pan wie za co.