Wczoraj przez cały dzień myślałem w jaki sposób zbliżyć się do Dominika, do jego sposobu życia.

Rano obejrzałem film poświęcony niedawno zmarłemu Ermanno Olmi. Z całej plejady niezwykle utalentowanych włoskich reżyserów wyróżniał się tym, że w swojej twórczości wprost odwoływał się do chrześcijaństwa. Zaczynał jako dokumentalista i większość jego późniejszych fabularnych filmów nosi piętno dokumentu. W 1978 roku nakręcił swoje sztandarowe dzieło, „Drzewo na saboty”. Opowiadał w nim o życiu wsi w Lombardii. Z tego regionu pochodziła jego rodzina. Przez kilka miesięcy przeprowadzał wywiady z pracownikami farm, wykorzystując w scenariuszu ich wspomnienia. Prawie pięćdziesięciu z nich zagrało w filmie mieszkańców kilkurodzinnego wiejskiego domu należącego do właściciela ziemskiego. Również później często zapraszał do gry nieprofesjonalnych aktorów.

Film, który wczoraj oglądałem otwiera scena, gdy reporterzy przyjeżdżają do domu Olmi. Stary reżyser wita ich siedząc na ganku. „Zaraz sobie porozmawiamy, nakręcimy dokument. Tak, ale przecież celem nie jest nakręcenie dokumenty, celem jest wzajemne poznanie się“.

Pomyślałem wtedy o pisaniu felietonów. Celem nie jest samo pisanie, ale wzajemne poznanie się. Rzadko dostaje informację zwrotną na temat moich tekstów. Nie wiem czy to, co piszę interesuje kogoś. Dlatego w nadchodzącym roku akademickim postanowiłem poruszać tematy zaproponowane przez czytelników. Możecie do mnie napisać używając formularza znajdującego się na stronie dominikanów, a ja postaram się odpowiedzieć na wasze propozycje.

Olmi, podobnie jak Dominik swoją misję, rozpoczynał pracę nad filmem od rozmowy. Nie po to żeby kogoś przekonać, ale przede wszystkim, żeby wzajemnie się poznać.

Mieszkańcy wioski na planie filmu „Drzewo na saboty”