Chciałbym wierzyć w to, że Internet dla wierzących nie jest takim samym narzędziem, jak dla tych, którzy chorują i szukają w nim porad. Jak się wyleczyć przez portale internetowe, nie wiem. Wiem, że przestrzeń wirtualna nie uleczy duszy. Szukanie w mediach społecznościowych odpowiedzi na pytania dotyczące życia duchowego, podobnie jak w zdrowiu fizycznym, może spowodować, że realna choroba nie zostanie odkryta. W ten sposób pogorszymy swój stan, w najgorszym wypadku doprowadzimy do własnej śmierci duchowej.

Znajomi lekarze często mówią o pacjentach, którzy mogliby zostać wyleczeni dużo szybciej, gdyby sami nie podejmowali wielu terapii – często nie mających nic wspólnego z wiedzą medyczną. Wielokrotnie zastanawiam się skąd przychodzący do mnie penitenci czerpią swoją wiedzę. Okazuje się, że niezwykle popularne są internetowe poradniki, które mówią o pięciu, dziesięciu, pięćdziesięciu sposobach na. Zadają sobie pytania dotyczące konsekwencji wymiotowania po przyjęciu Najświętszego Sakramentu w obrzędzie komunii (temat poruszony przez jeden z popularniejszych portali chrześcijańskich w Polsce), nie mając pojęcia, że ich problem jest zupełnie gdzie indziej.

Tak, jak lekarzy przeraża zaufanie portalom medycznym, tak mnie frustruje to, kiedy ludzie przekonani o słuszności internetowego mędrca robą sobie krzywdę. Jako redaktor naczelny dominikanie.pl, bardzo bym chciał, żeby to, co publikujemy na stronie było zaproszeniem do poszukiwania pomocy realnej. Boje się, kiedy ktoś na opublikowanym tekście kończy stawianie diagnozy.

Przez dużą ilość treści w Internecie i łatwą jej dostępność wszyscy znają się na wszystkim. Niestety okazuje się, że w konsekwencji niewielu zna się na czymkolwiek. Uwielbiam polemiki w komentarz nad postami, gdzie wielu feruje wyroki, opierając je na przekonaniach, emocjach – nie szukając zrozumienia i wiedzy odpowiedniej do podejmowanego przez siebie tematu.

Być może to jakiś kompleks, ale moje studia teologiczne trwały sześć lat (zapewne potrwają kolejnych kilka) i irytujące jest dla mnie to, kiedy osoba posiadająca wiedzę z poradnika „365 sposobów na…” jest święcie przekonana o słuszności swoich racji. Nie tędy droga. Wiem, że to się źle skończy i wiem, że zamiast zbliżyć do Pana Boga w konsekwencji, przez nieprzewidziane skutki, może od Niego oddalić. Przez ostatni czas przyglądałem się znajomemu lekarzowi, przygotowującemu się do egzaminu specjalizacyjnego, kończącego rezydenturę. Ilość czasu, którą poświęcił temu wydarzeniu poprzez lekturę i wiele innych działań była kosmiczna. A i tak nie miał przekonania, że wie, co wiedzieć powinien. Wobec tego zaangażowania, jak można decydować o tym, co mi jest, korzystając z jedynie z trzech stron internetowych (nawet pięćdziesięciu)?

Dużo ostatnio o tym, że książki religijne w Polsce nie są na najwyższym poziomie, a teologia coraz mocniej gnostycka (wręcz magiczna). Internetowe poradnictwo duchowe nie pomaga poprawie. Wręcz odwrotnie, mocno potęguje ten problem. Zwłaszcza, że jest wielu księży, którzy nie czytają poważnej teologii katolickiej, opierając swoje poglądy na tym, co pamiętają ze studiów dawno temu odbytych, bądź z tych samych portali, którymi leczą się ich słuchacze.

Warto nieustannie wskazywać na to, że Internet może być początkiem duszpasterstwa, ale bez spotkania twarzą w twarz, w konsekwencji może nieść za sobą bardzo złe skutki. Zbliżając pozornie do Boga, może realnie od Niego oddalać. Rozwiązaniem nie jest jedynie większa troska o treść publikowaną na stronach. Nie dziwi mnie to, że ludzie z nich korzystają, jeżeli nie mają do kogo zwrócić się o pomoc. Zastanówmy się, gdzie jest problem – nie tylko w świecie wirtualnym, ale przede wszystkim w tym realnym.